Queen of the wars in the stars: W tym rozdziale również nie brakuje naszej dwójki, która skradła ci serce, oczywiście mowa o Beery'm i Cadanie. Tak, zdecydowanie ich do siebie ciągnie :). Przyznam że w następnej części twojego komentarz nieco się zgubiłam przez wyrazy dźwiękonaśladowcze nie będąc pewna do którego fragmentu się one odnoszą. Zakładam, że jednak była to sytuacja przy stole ^^ Dla czytelników, chyba każdy jest lepszą partią dla Arena od Roweny, biedna dziewczyna nie jest lubiana. Lubisz się uśmiechać? To dobrze, bo ten rozdział w sumie większość czasu pisałam szczerząc się do ekranu. Jak zauważyłaś w poprzednim tajemnice się zagęszczają czekając na swój kulminacyjny moment. Nie powinnaś się jednak martwić. Signum co prawda jest sporą układanką z wieloma elementami, jednak każdy w końcu znajdzie się na swoim miejscu tworząc pełny obraz :) Miłego czytania :*
Betowała: Matonemis
Rozdział 36: Obosieczne
działania
Kasandra nie spodziewała się gości
o północy i z niemałym zdumieniem przyjęła pukanie do drzwi o
tej nieprawdopodobnej porze. Na wszelki wypadek zabrała różdżkę
i dopiero wówczas ruszyła w stronę wejścia. Kiedy otworzyła,
zaskoczenie spowodowało, że dobrą chwilę milczała.
Mężczyzna, który stał pod jej
drzwiami był jej znany wyłącznie z gazet. Wieszczce zaświtało w
głowie pytanie, co też ten osobnik może szukać pod jej drzwiami w
środku nocy. Dopiero kiedy pierwsza reakcja minęła, gospodyni była
w stanie zareagować jak na panią domu przystało, ale uprzedził ją
gość kłaniając się lekko i mówiąc z uśmiechem:
– Jestem John Wair. Wybacz mi
Kasandro, że niepokoję cię o takiej godzinie. Mam pewną sprawę,
która nie może czekać...
Kobieta zmrużyła oczy w zastanowieniu
na takie dictum i już po chwili zrozumiała o co w tym wszystkim
chodzi. Bez słowa, gestem zaprosiła gościa do środka usuwając
się z progu. Mężczyzna wszedł, zdjął płaszcz i z pełną
swobodą zajął miejsce w fotelu koło kominka. Kasandra spokojnie
już teraz obserwowała jego poczynania, więc ponownie się
uśmiechnął i położył na stole kopertę patrząc na nią
wyzywająco. Wieszczka bez słowa podeszła, sięgnęła po nią, ale
zanim dotknęła wiadomości jej ręka została uchwycona i padły
słowa:
– Moja droga, doprawdy nie sądziłem,
że będę musiał się upominać. Nie sądzisz, że wypadałoby
zaproponować mi chociaż szklankę wody? Miałem nadzieję, że
docenisz mój gest. W końcu przecież tym razem postanowiłem być
taktowny i skorzystać z drzwi. Uważam, że już samo to wymaga
pochwały i nagrody.
– A nie sądzisz, że to podstawowe
maniery, nie wymagające wyróżnień? Doprawdy, teraz wszystko jest
dla mnie jasne. Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się dlaczego
Wair stał się ostatnio tak bardzo aktywny w mediach i polityce.
Myślałam, że wyszły ci już z głowy takie zabawy. Najwyraźniej
myliłam się do tej sprawy. Z góry współczuję każdemu, kto wda
się z tobą w jakiekolwiek interesy. To nigdy nie kończy się
dobrze.
– Okrutna z ciebie kobieta. Pewnie
dlatego tak bardzo cię lubię. Mamy ze sobą coś wspólnego. I
bynajmniej nie chodzi mi o nasze wspólne interesy – mężczyzna
uśmiechnął się bezczelnie, mrugając porozumiewawczo.
– Nie zgadzam się z tobą. Ja na
przykład nie czerpię żadnej przyjemności z oglądania chaosu,
jaki obecnie tworzysz. Merlin jeden wie w imię czego... Pomijając
jednak ten wątek. Nie pojawiałeś się u mnie już od dawna, a
rzadko przychodzisz mnie odwiedzać bez jakiejkolwiek przyczyny.
Pozwól więc, że zapytam krótko… co tym razem przywiało cię do
mnie?
– Jak ostro… Co do tworzenia chaosu
moja droga, sama dorzuciłaś swoją cegiełkę. W obecnym stanie
rzeczy... przeczytaj, a sama się dowiesz. Ja tymczasem poszukam
czegoś do picia... – po tych słowach mężczyzna podniósł się
z miejsca, udał się do kuchni i bez skrupułów zaczął
systematycznie przetrząsać półki, szafki i inne co najmniej
dziwne miejsca. Kasandra chwilę obserwowała jego poczynania, po
czym zajęła się przytarganą przez niego wiadomością.
Wzięła do rąk kopertę i obejrzała
uważnie. Była to informacja z Ministerstwa. Była opatrzona jej
własnym imieniem, nazwiskiem, magicznie zapieczętowana i
zabezpieczona. Rozerwała pieczęć słysząc niski syk zaklęć,
kiedy odbiorca, czyli ona została rozpoznana. Przebiegła wzrokiem
tekst i jej oczy delikatnie rozszerzyły się z zaskoczenia. Ponownie
przeczytała list, potem jeszcze raz, a na koniec zdecydowanym
ruchem umieściła go w kominku i ruszyła w stronę kuchni. Bez
słowa minęła myszkującego mężczyznę, wyciągnęła jedną z
dolnych szuflad do końca i sięgnęła do tyłu, wyciągając
butelkę rubinowego trunku. Na ten widok oczy jej gościa zamigotały
w zadowoleniu, a Kasandra tylko siłą woli powstrzymała się od
jakiegoś niepochlebnego komentarza. Nie pytając, mężczyzna
sięgnął po dwa kieliszki i wrócił z nimi na fotel przy kominku,
umieszczając naczynka na stole. Wieszczka napełniła je
aromatycznym trunkiem i zajęła swoje miejsce. Jej uciążliwy i
łakomy na wino gość upił tymczasem łyk i z westchnieniem
ukontentowania zamruczał:
– Wiesz, nie znam nikogo z lepszym
gustem niż ty, jeżeli chodzi o dobór wina. Doskonałe... Swoją
drogą odkąd przeczytałaś, jesteś jakaś milcząca. Mam nadzieję,
że to tylko chwilowe. Potrzebuję twojej odpowiedzi już dzisiaj.
Jako Wair jestem strasznie zajęty. Nawet nie przypuszczałem, że
obrana przeze mnie rola będzie tak męcząca. Jedno jest jednak
pewne. Ten polityk absolutnie nie ma gustu jeśli chodzi o wybór
alkoholi. Cierpię na tym, bo muszę utrzymywać jego wizerunek, by
nie wzbudzać podejrzeń. Jestem pewien, że to jest główny powód,
dla którego ten człowiek wciąż jeszcze jest singlem... –
mężczyzna ciągnął swoją wypowiedź, ale Kasandra właściwie go
nie słuchała, zastanawiając się intensywnie. Na koniec spojrzała
na niego i warknęła:
– To twoja sprawka prawda? – intruz
przerwał swój monolog. Uśmiechnął się, co wyglądało
irytująco nawet na obcej twarzy i spokojnie odpowiedział:
– Nie do końca. Ja tylko podałem
podobnie jak inni luźną propozycję. W zasadzie nie spodziewałem
się, że zostanie ona tak ciepło przyjęta. Kiedy już się to
stało uznałem, że to doskonały pomysł i na poparcie rzuciłem
kilka mocnych argumentów. Później to już była formalność.
Pozostali kandydaci wypadli przy tobie tak blado, że nie było o
czym mówić. Jak wiesz potrafię być niesamowicie przekonujący, a
kiedy trzeba również czarujący… ciężko mi się oprzeć.
– Gdzie jest haczyk? Nie uwierzę, że
postanowiłeś mnie zgłosić bez żadnego wyraźnego powodu… ani
mi się waż kłamać jak przed chwilą – zagroziła rozeźlona
kobieta. Rozbawiony wyraz twarzy jej uciążliwego gościa wyraźnie
wskazywał, że mężczyzna nie przejął się groźbą, ale na swój
sposób trochę okrężną drogą wyjaśnił:
– Tak rzadko się widujemy, a ty mnie
tak traktujesz... Okrutna… będę jednak łaskawy skoro
poczęstowałaś mnie tym wybornym winem. Przejdę do rzeczy. Mam
solidne dowody, że On znajduję się już w Durmstrangu. Problemem
jest to, że mam trudności, by go namierzyć. Dlatego potrzebuję
twojej pomocy.
– I tylko z tego powodu zgłosiłeś
mnie jako jednego z sędziów Turnieju? Jesteś niedorzeczny!
– Zmieniłabyś zdanie gdybyś go
poznała. Nie był aktywny od bardzo dawna. Teraz wyraźnie czuję
jego ruchy. Są jak mówiłem wyraźne, ale niezwykle subtelne. To
powoduje kłopoty w poszukiwaniach. Jedno jest pewne… przeszedł do
działania. Muszę go znaleźć nim zacznie naprawdę solidnie
ingerować, a wszystko wskazuje na to, że tym razem nie zamierza być
jedynie biernym graczem. Zgaduję, że wiesz jakie to będzie miało
skutki i nie muszę tracić czasu na tłumaczenia.
– I jak niby mam ci wierzyć?
Ostatnio chciałeś przecież unikać go tak długo jak się da.
Teraz próbujesz mnie przekonać, że musisz go znaleźć. Co gorsza
zamierzasz to robić moimi rękami. Jak niby miałabym tego dokonać?
– W taki sam sposób jak zrobiłaś
to swego czasu ze mną. W pewnym momencie po prostu to poczujesz i
będziesz to wiedzieć. Masz ku temu odpowiednie predyspozycje.
Myślę, że przyda ci się jednak rada. On jest bardzo przebiegły i
sprytny. Miej się na baczności, chociaż tego akurat chyba nie
musiałem mówić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że
nie pamiętam kiedy ostatnio się z Nim widzieliśmy. Pamiętam za to
dokładnie, że nasze rozstanie nie było przyjemne. Sądzę, że
będzie chciał się na mnie odegrać za tamten raz, lepiej więc
wiedzieć gdzie się kryje.
– Co zrobiłeś, że doszło z Nim do
awantury? Wiem doskonale, że jesteś najbardziej irytującym i
wkurzającym osobnikiem, jednak znając waszą relację...
– To długa opowieść, a niestety
nie mamy aż tyle czasu. Jeżeli to cię pocieszy… jako jeden z
sędziów będziesz mogła zobaczyć swoich Przeznaczonych i
obserwować jak im idzie poznawanie się. Czyż to nie jest kusząca
oferta? Przy okazji będziesz miała możliwość spotkania się ze
swoim podopiecznym. Ciężko nie zauważyć, że naprawdę polubiłaś
tego chłopca… hmmm jak on ma teraz na imię... no tak… Aren. Czy
może powinienem powiedzieć Harry… jak uważasz?
– Wierzę, że Aren – Kasandra z
naciskiem wymówiła imię zielonookiego chłopaka – jest już
inną osobą niż w momencie, kiedy tutaj przybył. Uważam, że Aren
Grey i Harry Potter to zupełnie dwie różne osoby.
Po wygłoszeniu tego małego
stwierdzenia wieszczka umilkła i zamyśliła się głęboko. Po
chwili ponownie spojrzała na mężczyznę i niepewnie dodała:
– Jeżeli się zgodzę... Co z
Gellertem? Teoretycznie jestem na jego celowniku i chyba niezbyt dla
mnie bezpieczne jest takie eksponowanie się.
– Daję słowo, że włos ci z głowy
nie spadnie. Przy okazji przyznam, że całkiem potężny z niego
czarodziej. Zaintrygował mnie. Uwierzysz, że przejrzał mnie pod
przebraniem? Wie, że John Wair nie jest obecnie tym za kogo się
podaje. Czeka mnie z nim jeszcze kilka rozmów. To ja bowiem
odpowiadam za kontakt z nim właśnie. Jest inteligentnym
człowiekiem, a ja mam jeszcze kilka asów w rękawie. Więc jak
Kasandro, wchodzisz w to?
– Co będę mieć w zamian? –
rzuciła kobieta i niemal natychmiast przybrała kpiący wyraz twarzy
na widok zaskoczonej miny mężczyzny. Po chwili ten ochłonął i na
jego twarz ponownie wrócił uśmiech, kiedy oznajmił:
– No proszę! A jednak przychodzenie
tutaj daje jakieś skutki! Małe szkolenia nie idą na marne.
Gratuluję, chociaż jak się domyślasz byłem przygotowany na taki
obrót spraw. W zamian dam ci kolejną wizję na temat dwójki
Przeznaczonych, dzięki czemu poznamy ścieżki ich możliwych
wyborów. Zobaczymy też, czy coś się zmieniło po ich
dotychczasowych poczynaniach. Nie sądzisz, że jest to bardzo
kusząca i hojna oferta? To będzie nagroda, ale najpierw musisz
odnaleźć Jego. Mamy umowę?
Kasandra doskonale zdawała sobie
sprawę z tego jak bardzo unikatowa była to oferta. Widać było, że
mężczyzna jest zdesperowany i niezwykle zależy mu na jej udziale w
poszukiwaniach. Oczywiście starał się tego nie okazywać, ale
znała go już na tyle, by było to dla niej jasne. Mogła pomóc,
ale czy chciała? Zastanowiła się nad tym ponownie…
Obawiała się bezpośredniego
spotkania tej dwójki, która przez tyle czasu unikała się jak
ognia. Znając ich możliwości, efekty mogły być…
nieprzewidywalne. Z drugiej strony jaka to różnica czy znajdą się
sami, czy też za jej pośrednictwem. Skoro obaj ingerują w jakimś
stopniu w Turniej, to i tak niewiele zmieni jej drobny udział. Były
też inne minusy… choćby Gellert i jego ludzie.
Były też zyski z tego układu. Mogła
się dowiedzieć czy Aren i Tom zmienili okrutną przyszłość.
Riddle’a nie widziała od przepowiedni, a dobrze byłoby to zrobić.
Była pewna, że kiedy Tom ją zobaczy, postara się z nią spotkać.
Wtedy miałaby okazję przekonać się, jak wyglądają relacje
chłopców z jego perspektywy. Rozmowa z Arenem też była plusem.
Kasandra podjęła decyzję i odpowiedziała:
– Zgadzam się…
– W takim razie moja droga widzimy
się w przyszłym tygodniu. Przyjdę z odpowiednim świstoklikiem, a
tymczasem czeka mnie kolejne spotkanie. Tym razem wątpię, by
poczęstowano mnie doskonałym alkoholem... rozumiesz… dosyć
trudny osobnik. Do zobaczenia.
To powiedziawszy mężczyzna dopił
kieliszek, przemieścił się do drzwi, założył płaszcz i
wymieniając z Kasandrą kilka uprzejmych słów na pożegnanie
wyszedł z domu. Kobieta wróciła na swój fotel zamyślona i nie
patrząc sięgnęła do miejsca, gdzie jak pamiętała stała butelka
z winem. Jej dłoń nie natrafiła na znajomy kształt, co wyrwało
wieszczkę z rozkojarzenia. Spojrzała na stolik i skonstatowała z
oburzeniem, że butelki nie było. Najwyraźniej ten paskudny,
zapijaczony osobnik zabrał cały trunek. Kobieta przeklinając pod
nosem intruza przemieściła się do sypialni. Nie pozostało jej nic
innego jak położyć się spać.
***
Cały weekend spędził głównie w
pracowni tworząc mikstury dla Samuela, inne eliksiry lecznicze i ten
jeden, który musiał uwarzyć, by spróbować uleczyć Relina. Gdyby
nie Abraxas, wspomagałby się pewnie tylko eliksirem odżywczym.
Czasem wyruszał na spotkanie z Samuelem, by przekazać mu porcję
eliksiru i sprawdzić stan chłopaka. Skontrolować, czy zastosowane
już mikstury coś dają, może hamują martwicę. Jego częste
wyjścia nie uszły oczywiście czujnym oczom Riddle’a, który
kilka razy próbował go zatrzymać w celu rozmowy. Grey właściwie
miał świadomość, że powinien rozmówić się z Tomem. Co prawda
nie spodziewał się przeprosin, ale widział konieczność
wyjaśnienia sobie pewnych rzeczy i dojścia do porozumienia. W końcu
byli przecież drużyną i musieli tak czy inaczej współpracować.
Na tych licznych zajęciach i odsuwaniu
w czasie rozmowy z Tomem, minął Arenowi weekend i nadszedł
poniedziałek. Trzeba było wrócić na zajęcia i koniecznie znaleźć
moment na rozmowę z Riddle'm. Aren zdecydował, że dobrym
początkiem na takie dyskusje będzie poniedziałkowe śniadanie.
Jako pretekst postanowił wykorzystać użyteczne informacje zebrane
podczas spotkania z Roweną.
W jadalni Aren z niezłomnym
postanowieniem zajął z premedytacją miejsce naprzeciw Toma, nalał
sobie herbaty i podniósł wzrok na czerwonookiego chłopaka
zaczynając:
– Mam informacje, które mogą nam
pomóc uzyskać sojusz z Ilvermorny – tak jak przewidział zdobył
uwagę wszystkich z grupy, Riddle jednak wciąż udawał, że jest
zajęty posiłkiem i nawet na niego nie spojrzał. Grey nie przejął
się tym, bo przecież spodziewał się, że pojednanie nie będzie
prostą rzeczą i spokojnie kontynuował: – Rowena zdradziła mi,
że Nessa byłaby skłonna zawrzeć z nami sojusz, ale musimy sami
przekonać do tego Jamesa. One nie mogą tego zrobić, bo są główną
przyczyną, że Hill znalazł się na Turnieju. Nie chciał tego, ale
Watson zignorowała jego protesty i mimo to go wybrała. To dlatego
ich relacje są takie jakie są, czyli ogólnie rzecz ujmując złe.
To było zresztą widać od początku gołym okiem... – Grey
przerwał nakładając sobie jedzenie i spod oka obserwując
zamyślonego głęboko Toma. Riddle wreszcie przeanalizował uzyskaną
wiadomość i uniósł wzrok na zielonookiego chłopaka, ale milczał.
Głos zabrał Orion, starając się na rzecz ich Pana wybadać
zamiary Arena:
– Jak zauważyliśmy James Hill
stroni od kontaktu z ludźmi. Właściwie ze wszystkimi. Podczas
zajęć z Durmstrangiem nie rozmawia ze swoim partnerem, oddając po
prostu swoją część zadania. Jak współpracuje z tobą wiadomo.
Swoich również trzyma na dystans, ograniczając kontakty do
minimum. Szczerze wątpię, by dało się przekonać kogoś takiego
jak on do współpracy tym bardziej, że jak mówisz nie znosi tego
miejsca i samego Turnieju w szczególności.
Informacja o tym, że jeśli chodziło
o Durmstrang Hill jednak cokolwiek robił, zezłościła Arena.
Niechby chociaż tyle pracy wykonywał co tam, a życie byłoby dużo
lżejsze. Był jednak plus, który Grey dostrzegał. James nie
milczał w jego obecności. Mówił mało i oszczędnie, ale jednak.
Najchętniej wytykał błędy nie oferując wyjaśnienia czy też
rozwiązania, ale jak Aren zauważył, kiedy już o czymś wspomniał,
to nigdy się nie pomylił. Inną formą wątpliwej współpracy były
przepychanki słowne. O tych szczegółach jednak nie uważał za
stosowne wspominać, natomiast nie zamierzał ukrywać tego, że
rozmawiają:
– Nie wiedziałem, jak wyglądają
jego stosunki z Durmstrangiem. Uważam jednak, że mogę spróbować
przekonać go do współpracy, albo chociaż skłonić, by to
przemyślał. Skoro to jest istotne dla nas, to… mam taką
możliwość. Zdarza się nam porozmawiać. Myślę, że warto
spróbować. Na pewno nie zaszkodzi.
– A co z Roweną? Skoro byliście na
randce to w zasadzie można powiedzieć, że powinna być po naszej
stronie! – wypalił niezbyt taktownie Avery i nagle skrzywił się
z bólu. Jego niedyspozycję spowodował Orion, łupnąwszy go w nogę
pod osłoną stołu. Na moment zapadła cisza, którą przerwał
Aren:
– To nie była randka, przecież
mówiłem. Zwykłe spotkanie. Nie doszukuj się rzeczy, których nie
ma... Co sądzisz Tom o tej sprawie z Hillem? Mogę spróbować? –
z reguły jak wiadomo nie pytał o zdanie, ale teraz było to
wskazane, by jakoś złagodzić sytuację i wykazać dobrą wolę.
– Od kiedy obchodzi cię moje zdanie
co do twoich zamierzeń?
– Czasem musi obchodzić. Chcąc nie
chcąc jesteśmy drużyną. Nie sądzę żeby chęć pomocy była
czymś złym. Tym razem chcę poznać twoją opinię.
– Ostatnimi czasy raczej nie miałeś
chęci na rozmowy – Tom konsekwentnie wracał do swoich
weekendowych prób przeprowadzenia rozmowy z Arenem. Reszta grupy w
tym samym czasie pomyślała o ich utarczce w sprawie spotkania z
Roweną. Aren zorientował się jednak o czym mówi Tom, ale nie
chciał roztrząsać sprawy przy wszystkich, dlatego powiedział
oględnie:
– Po prostu ostatnio jestem dosyć
zajęty i...
– Jak sądzisz Aren, jak to wygląda
w naszych oczach, gdy spędzasz tak wiele czasu z uczestnikiem
Turnieju z Durmstrangu? W ostatnich dniach rzadko można było
zobaczyć cię bez Relina. Spotykaliście się regularnie, również
w jego kwaterze. Można dojść do wniosku, że robicie coś
wspólnie, co próbujesz skrzętnie ukryć. Ostatnio wstajesz bardzo
wcześnie rano i wymykasz się do szkolnej biblioteki, by powrócić
jakiś czas później do swojego łóżka.
– Rzuciłeś na mnie cholerne
zaklęcie śledzące?! Oszalałeś?! – w taki oto sposób
pojednanie właśnie szlag trafił. Aren był wściekły, ale starał
się jeszcze wytrwać chociaż chwilę.
– Ciężko zaufać osobie, która nie
ma nic innego do zaoferowania prócz sekretów, nie uważasz? W
porządku… mogę przystać na twoją propozycję, jednak mam
warunek.
– Jaki? – warknął Grey, starając
się uspokoić.
– Jeżeli uda ci się przekonać
Jamesa do współpracy, co zaowocowałoby sojuszem z Ilvermorny, nie
będę cię wykluczać podczas zadań. Żeby nie było niedomówień,
wciąż uważam cię za wielką niewiadomą. Jeżeli jednak
zawiedziesz, nie będziesz wtrącać się w żaden sposób w
działania moje i Abraxasa podczas zadań i zaprzestaniesz tych
niedorzecznych prób pomocy.
To stwierdzenie było niczym kubeł
zimnej wody. Aren odczuł je jak uderzenie, ale nie pokazał tego po
sobie. Skinął głową na znak zgody i zabrał się za posiłek.
Jedno było pewne… nikt mu tutaj nie ufał. W dodatku okazało się,
że był pod stałym nadzorem. Myśli kłębiły mu się w głowie.
Czuł, że chyba zaraz wybuchnie, kiedy nagle poczuł na swojej ręce
zaciśniętej na udzie inną ciepłą, uspokajającą dłoń. Uścisk
był krótki, ale wiele mówiący. Otucha, którą w ten sposób
uzyskał, nieco załagodziła buzujące emocje. Uśmiechnął się
lekko upijając łyk herbaty. Abraxas mu ufał.
***
W okresie zimowym Opieka nad
Magicznymi Stworzeniami odbywała się w specjalnie wyizolowanej
części zamku, do której można było się dostać idąc wzdłuż
jednego z korytarzy. Był częściowo odsłonięty, dlatego płaszcze
stawały się nieodzownym elementem, kiedy trzeba było się na te
zajęcia udać.
Aren zawsze właściwie lubił te
lekcje, ale do czasu. Kiedy przyszło mu pracować razem z Jamesem,
część przyjemności uleciała w niebyt. Zwierzęta nadal lubił,
jednak pracy do wykonania było zazwyczaj na dwóch, a on musiał
robić to wszystko sam, bo Hill nie raczył nawet ruszyć palcem.
Robił to tak sprytnie, że kiedy nauczyciel patrzył, udawał
zaangażowanie, które opuszczało go od razu, gdy tylko wzrok
profesora przenosił się na inna grupkę. To było bardzo dokuczliwe
i często kończyło się szlabanami celem dokończenia prac, dlatego
Aren starał się już kilkukrotnie skłonić Jamesa do przyłożenia
ręki do zajęć. Póki co na tym się skończyło.
Dzisiejszym tematem były gumochłony.
Głównie dlatego, że zabrakło ich śluzu w pracowni eliksirów.
Aren spojrzał nieprzychylnym okiem na leżącego na ławce grubego,
brązowego robaka i skrzywił się na myśl, że trzeba będzie go
dotknąć.
Zbieranie śluzu nie było jakimś
wielkim wyczynem, jednak by pobudzić stworzenie do zwiększonego
wydzielania, trzeba było głaskać je po bokach. Należało robić
to dłonią, ponieważ na inny dotyk, na przykład jakimiś
przedmiotami, stworzenia nie reagowały. Rękawice z jakiegokolwiek
tworzywa nie wchodziły więc w grę.
Z jednej strony Aren nie zamierzał
dostać znowu szlabanu z Hillem, ale z drugiej nie uśmiechało mu
się dotykanie gumochłona. Rozejrzał się po klasie i miny innych,
a zwłaszcza Abraxasa i Avery’ego trochę go pocieszyły. Westchnął
ciężko i z niesmakiem powrócił wzrokiem do robaka. Jego rozterki
przerwał głos Jamesa, który postawił obok zwierzęcia na ławce
słój, do którego mieli odkładać pozyskany śluz:
– Radziłbym zacząć już teraz. Nie
powinno to potrwać zbyt długo, więc tym razem chyba obędzie się
bez szlabanu. Jednak by skończyć, wypadałoby chociaż zacząć.
– Poszłoby szybciej, gdybyś go
głaskał, a ja pozbieram śluz, nie uważasz? – stwierdził cicho
Aren, patrząc wyczekująco na Jamesa. Propozycję rzucił właściwie
na wyrost, bo z góry znał odpowiedź, ale nie szkodziło spróbować.
– Nie – padła krótka i typowa
odpowiedź, która ani nie zdziwiła, ani nie zdenerwowała Greya.
Tak było w zasadzie od początku ich „współpracy”.
Szykował się kolejny szlaban, a Aren
naprawdę nie miał już kiedy ich odbywać. Zwłaszcza teraz, gdy
większość czasu spędzał w pracowni i na spotkaniach kontrolnych
z Samem. Zagryzł lekko wargę ze złości, zahaczając wzrokiem
ławkę zajmowaną przez Rowenę i Toma. Tam współpraca szła
sprawnie i oczywiście Riddle wspaniałomyślnie wyręczał właśnie
dziewczynę w niewdzięcznym zadaniu polegającym na głaskaniu
robaka.
Powrócił po raz kolejny wzrokiem do
ich stworzenia i podwijając rękawy podjął rozmowę decydując, że
kiedyś musi zacząć realizować plan:
– Jak to jest, że pracując w parze
z durmstrangczykiem potrafisz wykonać swoją część pracy.
Natomiast kiedy masz współpracować ze mną, nie robisz nic. Chyba
nie sądzisz, że pozwolę ciągle wykorzystywać się w taki sposób?
– Uwierz mi, robię ci przysługę.
Gdyby nie moje uwagi na Runach, bylibyśmy w dosyć kiepskiej
sytuacji. Nie zamierzam dostać Trolla przez twoją ignorancję.
– Moją ignorancję? I mówi to
osoba, która nawet nie kiwnie palcem żeby cokolwiek pomóc.
– Wskazuję twoje błędy. To
dostateczna pomoc.
– Oh, a w takim razie gdzie podziewa
się twoja pomoc na tych zajęciach?
– Nie lubię magicznych stworzeń i
wszystkiego co jest z nimi związane. Z tego właśnie powodu wolę
ograniczyć kontakty do niezbędnego minimum. Ty wydajesz się mieć
do tego rękę. Z tego powodu zostawiam pracę z nimi tobie… nawet
jeżeli robisz to wolno i przez ciebie kończymy ze szlabanem.
Ostatnie słowa spowodowały, że Grey
aż zaniemówił przerywając niewdzięczną czynność, którą
wykonywał. Akurat przekładał śluz do słoja. Najwyraźniej James
nie uważał, że to co robi, a raczej czego nie robi, stanowi
jakikolwiek problem. Gdyby chociaż wyraził jakąś skruchę,
powiedział że jest mu przykro, czy wysunął jakikolwiek argument,
choćby i bzdurny, który by jego zdaniem nie pozwalał mu pracować
na tych zajęciach. Nic, zupełnie nic. Arenowi ta absurdalna
sytuacja przypomniała rozmowę z Tomem na śniadaniu, co tylko
dodatkowo pobudziło jego i tak zszargane nerwy. Zacisnął pięści
patrząc na adwersarza, który uśmiechnął się jedynie z
politowaniem i rzucił z oburzeniem:
– Nie obchodzą mnie twoje cholerne
powody nic nie robienia. Musisz być chyba pomylony jeśli sądzisz,
że na przykład to co robię dzisiaj sprawia mi przyjemność. Nie
mam zamiaru ciągle cię wyręczać. Nie mam też zamiaru zostać
dziś na kolejnym, cholernym szlabanie z twojego powodu! Teraz twoja
kolej na pracę…
– W takim razie kroi się jednak
kolejny szlaban. Nie zamierzam dotykać czegoś tak obrzydliwego i...
Wypowiedź Jamesa została
niespodziewanie przerwana mnóstwem mniejszych i większych drobinek
śluzu, które wylądowały na jego twarzy i ubraniach, strzepnięte
z dłoni Arena. Odruchowo sięgnął dłonią do policzka ścierając
warstwę obrzydliwej substancji i spojrzał najpierw na swoją
upapraną dłoń, a później na stojącego z wyzywającym wyrazem
twarzy hogwartczyka. Zamrugał w zdziwieniu i zdecydowanym ruchem
sięgnął po różdżkę. Nie zamierzał tego puścić płazem.
Nie docenił jednak Greya, który
kopnął go pod stołem boleśnie w goleń. To wytrąciło Hilla z
zamiaru ataku. Ból na chwilę przyćmił jego zmysły. To
wystarczyło, żeby przeklęty drań złapał za rękę trzymającą
różdżkę tymi swoimi umazanymi śluzem dłońmi. James skrzywił
się i spojrzał w zielone oczy, które były teraz bardzo blisko
jego twarzy. Zanim podjął jakieś działanie usłyszał:
– Nie mam zamiaru przepraszać,
dopóki nie zaczniemy współpracować...
Palące, zielone spojrzenie sprawiało
wrażenie, że może przejrzeć go na wylot. Coś w tym hogwartczyku
bez magii sprawiało, że Hill czuł potrzebę ciągłej czujności.
To była tak absurdalna sytuacja, że nie wiedział jak reagować. Z
drugiej strony nie zamierzał odpuścić, podobnie zresztą jak
przeciwnik, co było widać w jego zielonych oczach. Impas trwał
przez dobrą chwilę, dopóki James nie postanowił odzyskać władzy
nad różdżką.
Ocenił, że Aren jest od niego
drobniejszy, więc wystarczy użyć ciut więcej siły i wyszarpnąć
rękę. Zaskoczone spojrzenie Greya na gwałtowny ruch upewniło go,
że chłopak chyba nie spodziewał się ataku. Oczywiście znowu się
pomylił. Kiedy już, już miał rzucić jakieś zaklęcie,
zielonooki zwyczajnie rzucił się na niego, przewracając ich obu na
podłogę. Nokaut przyniósł Arenowi oczekiwany skutek. Różdżka
wypadła z ręki Jamesa.
Uczestnik Turnieju z Ilvermorny odczuł
w duchu pewien podziw dla swojego przeciwnika. Z drugiej strony z
rozbawieniem i lekką ironią zorientował się, że żaden z nich
nie potrafi się bić czysto fizycznie. Oczywiście nie przeszkadzało
im to w niczym i obydwaj starali się zadać temu drugiemu jak
najwięcej ciosów. Żaden nie zamierzał się poddać. Hill był
silniejszy, ale Grey bardziej zwinny, więc ogólnie walka była
wyrównana. W pewnym momencie Aren uderzył tyłem głowy w stół
ich sąsiadów na tyle mocno, że mebel zachwiał się
niebezpiecznie, ale nie to było kulminacyjnym momentem. Ze stołu,
wprost na głowy bijących się spłynął cały zebrany przez
sąsiedni zespół śluz, który widać wylał się z przewróconego
słoja. To momentalnie wypłukało z obu bijących się wszelką wolę
walki, a energię skierowało na niezbyt efektywne próby zrzucenia z
siebie obrzydliwej substancji.
– James Hill i
Aren Grey! W tej chwili za mną!
Wzburzony głos nauczyciela nie
zwiastował niczego dobrego. Obydwaj jednak posłusznie wstali z
podłogi, słysząc rozbrzmiewające w całej klasie szmery
komentarzy. Zignorowali je jednak nad podziw zgodnie i posłusznie
ruszyli w stronę wyjścia.
W myślach Hilla trwało pewne
zamieszanie. Tego właśnie chciał uniknąć w Durmstrangu…
rozgłosu, uwagi, spektakularnych, zwracających uwagę wydarzeń.
Nie spodziewał się jednak, że jego zamiary upadną za sprawą
Arena Greya. Szedł teraz za przyczyną swoich niepowodzeń i zżymał
się coraz bardziej, kurczowo ściskając różdżkę. Miał ochotę
go przekląć. Byli już niedaleko wyjścia z klasy, kiedy James
poczuł skierowany na siebie bardzo nieprzyjemny strumień mrocznej
magii. To go troszkę otrzeźwiło i wybiło z myśli o rzuceniu
klątwy. Nie obejrzał się w poszukiwaniu źródła tej magii.
Wiedział do kogo należała i odczuł ją jako ostrzeżenie, również
na przyszłość. Taki pokaz przesyłania mocy był imponujący. Nie
zamierzał jednak ulegać presji. Nigdy nie robił niczego pod
dyktando i tym razem również nie będzie inaczej.
***
To miał być dla Herberta całkiem
przyjemny wieczór, spędzony w cieple kominka, na szerokim opisie
kolejnej eksperymentalnie uzyskanej rośliny i ewentualnych pożytków,
jakie miał nadzieję uzyskać. Po wielu niepowodzeniach, próbach i
błędach udało mu się tarczownicę islandzką i jego
eksperymentalny, trochę zmodyfikowany przetacznik leśny zmusić do
współpracy.
Porost, roślinka bardzo odporna na
warunki, porastająca różne tereny w tym skały i sięgająca
zasięgiem po tereny arktyczne, dzielnie broniła się przed
jakąkolwiek ingerencją. Beery uparł się jednak, ponieważ płucnik
wykazywał cenne działanie lecznicze i magiczne.
Postanowił połączyć go z troszkę
już zmienionym przetacznikiem leśnym, który mógł być stosowany
jako roślina lecznicza, ale miał też inną nazwę, wyraźnie
wskazującą, że ma również specyficzne własności magiczne. Ta
sugestywna nazwa to urocznik. Ziele już trochę zapomniane, o którym
jednak Herbert sporo dowiedział się z odpowiednich publikacji i
stwierdził, że warto podjąć trud i spróbować wzmocnić jego
działanie.
Miał przynajmniej taką nadzieję, że
wzmocni działanie, bo roślina, którą uzyskał z połączenia tych
dwu, dopiero osiągnęła wzrost i wiek, pozwalający na uzyskanie
odpowiednich surowców i przeprowadzenie eksperymentów. Beery miał
w tej chwili zaledwie osiem dorosłych już roślin, ale tylko jedną
z nich przeznaczył na doświadczenia. Z reszty miał nadzieję
doczekać się potomstwa i dopiero wówczas zacząć z nich
korzystać. Wynikało z tego, że osiągnie to dopiero za jakiś
czas.
Eksperymentalny szczep miał
jasnobrunatną barwę, przypominającą kolor jaki ma porost w czasie
suszy, ale jędrne, płożące się łodygi, łatwo ukorzeniające
się na końcach. Z gęstych, rozwidlonych szeroko plech, wyrastały
te właśnie łodyżki, które kwitły bladofioletowo, podobnie jak
przetacznik. Beery był bardzo ciekawy, czy faktycznie będzie można
wykorzystać tą roślinę, którą nazwał urocznikiem porostowym,
jako odtrutkę, a może element odtrutki. Czy będzie dostatecznie
mocna w tym działaniu. Czy da się ją zastosować przy rzucaniu
uroków, zwłaszcza tych silnych. Był też ciekawy, czy przy tym
potrzebna będzie część rośliny, a może przetworzony składnik,
eliksir, czy też jeszcze inna rzecz. Interesujące było też, czy
do działania, do pobudzenia, potrzebna była inkantacja, czy…
Idyllę przerwała czerwona koperta,
która wypadła tuż pod jego stopy z kominka. Nie zwiastowała
niczego dobrego. Otworzył ją bez zwłoki i ujrzał tekst zapisany
znajomym pismem Cadana. Szybko przejrzał treść. Reid prosił, żeby
jak najszybciej pojawił się w zachodnim skrzydle. Jeden z jego
podopiecznych wywołał bójkę i należy tą kwestię natychmiast
rozwiązać.
Zaskoczony Beery zmarszczył brwi w
zastanowieniu, równocześnie składając zalegające na stole
dokumenty. O kogo mogło chodzić? Szczerze wątpił, by chodziło o
któregoś ze Ślizgonów. Prędzej postawiłby na jakiegoś Gryfona.
Kiedy na stole zapanował już porządek, obrzucił wzrokiem
opisywaną roślinę, w myśli obiecał jej, że zajmie się nią
kiedy wróci i szybkim krokiem ruszył do wyjścia ze swoich kwater.
Niedomówieniem roku byłoby
stwierdzenie, że był zdumiony tym, co zobaczył na miejscu. Aren i
James stojący przy sobie, obrzucający się wzajemnie wściekłymi
spojrzeniami i ociekający czymś, co wyglądało na śluz
gumochłona, stanowili i śmieszny i żałosny widok. Herbert przez
moment kontemplował ten obrazek, ale wreszcie nie wytrzymał i po
prostu wybuchnął śmiechem z pełną świadomością, że nie jest
to profesjonalne zachowanie. Oczywiście bardzo szybko usłyszał od
Cadana:
– Czy ty nie możesz na Merlina choć
przez chwilę utrzymać powagę?
Beery miał ochotę coś odpowiedzieć,
ale w drzwiach pojawiła się Gina Mayers, opiekunka uczniów z
Ilvermorny. Spojrzała na dwójkę winowajców i jej wargi również
na moment zadrżały, jednak powstrzymała uśmiech. Widać było,
że zdumiała ja obecność Jamesa. Po chwili rzuciła:
– Słyszałam, że poszło o bójkę...
Jak do niej doszło?
– I tutaj mamy problem. Obydwaj
milczą uparcie. Poza tym przypuszczam, że to co się stało nie
przejdzie bez echa. Na pewno dojdzie do prasy, ale to późniejsza
sprawa. Póki co jesteśmy tutaj, żeby przedyskutować odpowiednią
karę dla tej dwójki.
– Patrząc na nich odnoszę
nieodparte wrażenie, że już zostali ukarani – skomentowała
widok obu chłopców Mayers, wyraźnie czując się niekomfortowo w
obecności nauczyciela Obrony.
– Chyba nie chcesz, żeby uszło im
to na sucho? – rzucił ostro Reid, ale szykujące się starcie
słowne przerwał Beery:
– Cóż, skoro tak bardzo pragną
mieć ze sobą bliższe kontakty... proponuję szlaban trwający aż
do drugiego zadania. Dwa razy w tygodniu obaj będą się spotykali
na wspólnych pracach. Ze względu na bezpieczeństwo Arena, James
będzie musiał za każdym razem składać różdżkę u profesora
Reida – powyższa przemowa wywarła piorunujący efekt na obu
chłopcach. Szeroko otworzyli oczy i zamarli w osłupieniu, ale nadal
nie pisnęli ani słowa. Herbert wiedział, że Aren na pewno będzie
miał do niego pretensje, ale nie zamierzał staczać batalii o taką
drobnostkę z Cadanem, którego byłoby bardzo trudno ugłaskać w
takiej sprawie.
– Nie sądzisz, że to zbyt ostre? To
wciąż tylko nastolatkowie. Bójki to normalna rzecz w ich wieku...
– zaczęła przedstawicielka Ilvermorny, ale Reid przerwał jej
oschłym tonem:
– Są uczestnikami Turnieju. To
zobowiązuje. Jeżeli sądzisz, że to co powiedział Herbert jest
ostre, to nawet nie chcę wiedzieć jakich środków dyscypliny
używacie w waszej szkole – Mayers zamierzała chyba coś
powiedzieć, ale uprzedził ją Beery:
– Sugeruję, by zadania wyznaczał
profesor Reid skoro to nasi uczniowie sprawili kłopot. Jestem
pewien, że znajdzie kreatywne zadania dla naszej dwójki. Chyba, że
ma pani jakieś inne propozycje.
– W porządku, skoro tak
przedstawiasz sprawy nie zamierzam oponować... Jednak...
– Doskonale! – przerwał jej bez
zastanowienia Beery, biorąc równocześnie różdżkę Jamesa z
biurka Cadana. Podał ją właścicielowi, który przyjął ją bez
słowa i dokończył: – Czyli wszystko mamy ustalone. Przyjdźcie
tu jutro po obiedzie w celu odebrania pierwszej części kary. Teraz
radzę wam wziąć solidny, długi prysznic. Możecie odejść. Panią
prosiłbym o przekazanie tych informacji profesorowi prowadzącemu
Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. Osobiście chciałbym jeszcze
uzgodnić kilka rzeczy z profesorem Reidem. Głównie chodzi mi o
kwestię osiągnięcia zaliczenia przez jednego z moich
podopiecznych, z którym mam problemy.
W ten sposób w miarę taktownie
Herbert pozbył się z pomieszczenia zbędnych osób. Kiedy zostali
już z Cadanem sami, odwrócił się z uśmiechem do Reida, zamykając
go w uścisku. Nauczyciel Obrony spiął się nagle i usilnie
próbował się wydostać z objęć, ale Beery zacieśnił tylko
uścisk i z uśmiechem obserwował poczynania mężczyzny. W końcu
Reid stracił cierpliwość i warknął tuż przy jego uchu głosem,
od którego Herberta przebiegły całkiem przyjemne dreszcze:
– Co ty do diabła wyprawiasz?
– Wiesz, myślałam o tym by to
zrobić od naszego ostatniego spotkania. Myśl pojawiała się za
każdym razem kiedy cię widziałem. Nie mogłem przepuścić takiej
sprzyjającej okazji jak ta tutaj – spokojnie zakomunikował
Herbert, puścił Cadana i odsunął się o dwa kroki wstecz z lekkim
uśmiechem obserwując reakcję mężczyzny.
– A wiesz o czym ja myślałem? O
tym, kiedy w końcu zamierzasz podzielić się obiecanymi
informacjami odnośnie Greya. Myślisz, że nie wiem dlaczego mnie
zatrzymałeś? Doskonale wiesz, że dziś udaję się do Gellerta.
Moja cierpliwość już się skończyła.
– Oh nie bądź taki… przecież już
jestem, prawda?
– Streszczaj się, nie mam całego
dnia.
– Dlaczego zainteresowałem się
Arenem… to proste, bo nie może używać magii. Ten stan trwa już
od dłuższego czasu, a jego sytuacja poprawia się minimalnie. W
zasadzie łatwiej byłoby powiedzieć, że się nie poprawia.
– Nie mów tego, co jest oczywiste.
Te dane zostały nam udostępnione zanim tutaj dotarliście.
Właściwie to w dniu, gdy uczestnicy zostali wybrani.
– Owszem, oficjalna informacja jest
właśnie taka, że Aren nie może używać swojej magii ze względu
na klątwę, która została na niego rzucona przez nieznanego
mrocznego czarodzieja. W rzeczywistości znamy personalia tego maga.
Jak myślisz, kto byłby w stanie rzucić taką klątwę? Kto jest na
tyle potężny, by móc czegoś takiego dokonać? – Herbert zadał
te pytania uważnie obserwując Cadana i na koniec uśmiechnął się
sugestywnie. Reid znieruchomiał na moment, chyba nawet wstrzymał
oddech, a na koniec wypalił:
– Wiedziałbym!
– Naprawdę? Bo wychodzi na to, że w
waszych szeregach nikt nie wie o powiązaniu Arena z Grindelwaldem.
Teraz podstawowym pytaniem jest, dlaczego to przemilczał? Dlaczego
zainteresował się właśnie tym na pierwszy rzut oka niepozornym
chłopakiem?
– Prawdopodobnie z tego samego powodu
co i ty. Jak widzę doskonale znasz ten powód.
– Niestety nie. Błagam nie rób
takiej miny. Mówię prawdę! Skąd mam niby wiedzieć jaki potencjał
czarodziejski ma Grey. Jaką ma moc magiczną. Kiedy przyszedł do
Hogwartu już był w takim stanie jak teraz. Nie powiedziano nam skąd
przybył, gdzie wcześniej przebywał i nie udało mi się tego
odkryć. Ktokolwiek o tym wiedział, musiał mieć ogromne wpływy,
bo z reguły nie jest takie proste ukryć coś w tak dokładny
sposób. Zwłaszcza przede mną.
– Według ciebie co takiego posiada
Grey, czego pragnie Gellert?
– Sam długo nad tym myślałem. Mam
pewne podejrzenia. Dziwie się, że tak długo szukałem, bo
odpowiedź miałem właściwie pod nosem – widząc uniesioną brew
Reida dodał: – Nazwij mnie znowu po imieniu, to ci powiem…
– Słucham? Co ci strzeliło do
głowy? Jakie znowu?
– To urocze, że nawet nie
zauważyłeś. Wcześniej nazwałeś mnie po imieniu karcąc panią
Mayers, chcę byś znowu to zrobił. Tak jak kiedyś.
– Nie bądź niedorzeczny. Nie
zrobiłem tego.
– Owszem, zrobiłeś. I nie próbuj
się upierać. Zawsze możesz potem przejrzeć swoje wspomnienia w
myślodsiewni, skoro mi nie wierzysz. I jak będzie, powiesz… –
przerwał czując różdżkę przy gardle i wzdychając ciężko. Po
chwili skomentował: – Nic się nie zmieniłeś jak widzę. Kiedy
zaczynam jakiś temat, który jest dla ciebie niewygodny obrywam
zaklęciem, albo przynajmniej celujesz we mnie różdżką.
– Skończyłem grać w twoje gierki.
Albo gadasz, albo się stąd wynosisz. Spróbuj powiedzieć cokolwiek
innego, a uznam tą rozmowę za zakończoną.
Herbert nie był zadowolony z takiego
obrotu spraw, ale wiedział też, że Cadan faktycznie dotrzyma
słowa. Tego wolałby uniknąć. Wzdychając odpowiedział:
– Aren jest geniuszem. Ma niezwykle
błyskotliwy i kreatywny umysł. To może być powód. Być może
jest to związane również z magią chłopaka. Nie wiem. Może
dlatego została mu zabrana. Zadowolony?
– Musi być coś więcej.
– Nie ma. Pozostaje ci przeprowadzić
swoje własne śledztwo. Dla mnie jest to trudne, ale dla ciebie
powinna to być pestka, nieprawdaż? Prawa ręka została co prawda
odcięta, ale zastąpiła ją inna...
– Wynoś się!
– Widzisz? I znowu to robisz…
kolejne uniki. W końcu będziemy musieli się z tą sprawą
skonfrontować. Prędzej czy później. Wiesz o tym doskonale. Chyba,
że wcześniej zostanę zamordowany, co też trzeba wziąć pod
uwagę. Istnieje takie zagrożenie odkąd tutaj jestem, nie sądzisz?
– Dopóki jesteś tutaj, nic ci nie
grozi... – wyszeptał cicho Cadan, zaciskając kurczowo dłoń na
biurku, o które się opierał.
– Coś mówiłeś?
– Pora na ciebie.
– Istotnie... – stwierdził ze
słyszalną goryczą w głosie Herbert odwracając się i wychodząc.
Cadan trwał nieruchomo, wciąż
jeszcze wpatrując się w miejsce, w którym niedawno stał Herbert.
Cały czas czuł nikły zapach, pochodzący zapewne z mieszaniny
jakichś odżywek dla roślin i znajomych mu z przeszłości perfum.
Powtarzał sobie w myślach, że to przeszłość, że chyba nie
zamierzał dotrzymać słowa. Dowiedział się wreszcie czegoś o
Greyu i musi przekazać to Czarnemu Panu. Wiedział, że to zrobi,
mimo że w tym momencie czuł to samo co wtedy, w przeszłości.
To niesprawiedliwe. Miało być tak
prosto, Turniej miał pomóc w ich sprawie, a na razie wszystko się
pokomplikowało wraz ze zmartwychwstaniem tego kretyna. Wierzył w
to, że nazwał Herberta po imieniu. W myślach wciąż to robił.
Musiał się zapomnieć. Czasami naprawdę chciał wrócić do
tamtych czasów, kiedy beztrosko zwracali się do siebie, szukali
kryjówek na potajemne schadzki, które kończyły się szybkimi
pocałunkami i pospiesznym ubieraniem, by zdążyć na kolejne
zajęcia. Uśmiechnął się lekko do tych myśli. Miał świadomość,
że te czasy już nie wrócą. Tym bardziej, kiedy Herbert uświadomi
sobie, że on nie dotrzymał słowa. Znowu.
***
Żaden z nich nie
odezwał się ani słowem w drodze do pustej już klasy Opieki.
Musieli tam wrócić po swoje rzeczy. Grey stwierdził w duchu, że
daruje sobie ubieranie się w płaszcz, bo tylko go ubrudzi. Pochował
do torby pergaminy ciesząc się, że nie ucierpiały, a później
złożył okrycie i przerzucił przez torbę.
Zdążył jeszcze pomyśleć o tym jak
to dobrze, że nikt nie próbował użyć magii, by oczyścić ich z
tej okropnej substancji, kiedy kątem oka zauważył, że James
skierował na siebie różdżkę, niewątpliwie w celu rzucenia
zaklęcia czyszczącego. Aren z doświadczenia wiedział jaki będzie
tego efekt, dlatego krzyknął:
– Nie rób tego!
Oczywiście nie poskutkowało. Hill
rzucił tylko na niego zirytowane spojrzenie, mamrocząc zaklęcie
czyszczące. Rezultatem był intensywny, przykry zapach,
przypominający zgniliznę.
Intensywny odór niemal od razu
wypełnił pomieszczenie, co pobudziło Arena do czynu. Energicznie
się odwrócił i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Tam
westchnął z ulgą, ale też zadrżał z zimna. Żeby nie zmarznąć
przyspieszył kroku. Po kilku metrach zauważył, że coś zaczyna
krępować jego ruchy. Zatrzymał się i przyjrzał ubraniu. Śluz
pod wpływem zimna zaczął tężeć. Zaczął się także robić
bardziej kruchy. To było interesujące spostrzeżenie, warte
analizy. Grey odczepił od ubrania kawałek tej zestalonej substancji
i rozkruszył ją w palcach. Okazało się, że taki nacisk
wystarczył, by śluz zetrzeć niemal na proszek. W ramach
doświadczenia oderwał kawałek ze swojej skóry i spróbował go
podobnie rozdrobnić, ale tym razem nie uzyskał tak dużej miałkości
substancji. Drobinki były większe i przypominały żwirek.
Znajomy zapach powiadomił go, że
zbliża się James. Grey odruchowo skrzywił się w reakcji na
niemiły zapach. Szybko to ukrył, ale zostało to zauważone i
wywołało gwałtowną reakcję. Hill skierował na niego różdżkę
i powiedział kpiąco:
– Czytałem, że współpraca polega
między innymi na dzieleniu się. Będziemy współpracowali ze sobą
dość długo. Myślę, że warto zacząć już teraz.
– Czekaj! Ty chyba nie zamierzasz...
– nie dokończył nawet zdania, kiedy dosięgło go zaklęcie i
otoczył dokuczliwy odór. Hill spokojnie schował różdżkę i
mijając go dodał:
– Współpraca nie jest taka zła jak
sądziłem.
Aren poczuł przemożną ochotę
zamordowania Jamesa Hilla. Jak on śmiał. Po chwili stwierdził, że
samo zabicie to za mało. Znowu chciał go uderzyć. Wrogim
spojrzeniem obrzucił oddalającą się sylwetkę chłopaka z
Ilvermorny, zacisnął pięści i ruszył za nim w stronę głównej
części zamku. Kiedy dotarł do wejścia zauważył, że James
opiera się nonszalancko o ścianę przy nim. Zaskoczyło go to i
zmusiło do zastanowienia dlaczego nie wszedł do środka, gdzie jest
ciepło. Nie pytał jednak o nic, tylko chwycił za klamkę i uchylił
drzwi. Więcej nie było mu potrzeba do uzyskania odpowiedzi. Była
przerwa i mnóstwo uczniów na korytarzu. Zamknął szybko wejście i
oparł się o ścianę po drugiej stronie w podobnej pozie jak Hill.
Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Zimno nie pomagało i
Aren szczękając zębami wycedził pod adresem drugiego chłopaka:
– Absolutnie cię nie znoszę.
– Sam widzisz. Współpraca pomaga.
Mamy o sobie to samo zdanie.
Znowu zapadła cisza i trwała do
momentu, kiedy wreszcie mogli wejść do środka. Aren dla zabicia
czasu zajmował się analizą systematycznie zmieniającego się pod
wpływem przedłużającego się zimna śluzu. Okazało się, że
efekty były interesujące, choć wciąż obrzydliwe. Pokrywająca
ubranie masa stawała się stopniowo coraz bardziej galaretowata.
Pojawiły się w niej pęcherzyki wypełnione płynem, Musiał
wyodrębniać się w ten sposób któryś ze składników śluzu. Po
dłuższej obserwacji Aren doszedł do wniosku, że były to dwa
rodzaje pęcherzyków, czyli przypuszczalnie substancji. Różniły
się nieznacznie kolorem. Chłopak stwierdził w duchu, że będzie
musiał przeanalizować zdobyte informacje w bardziej sprzyjających
warunkach, bo aktualne pozwalały mu w zasadzie tylko na tyle.
Nadszedł wreszcie czas, kiedy mogli
wejść do środka. Na korytarzach było już niewiele osób, ale
kiedy tylko kogoś mijali nie obyło się bez śmiechów, zatykania
nosa i szeptów, jeśli była to grupka osób. Szli szybko i w
milczeniu. W pewnym momencie rozdzielili się bez słowa i każdy z
nich podążył w stronę kwater swojej szkoły, marząc o jednym –
długim, oczyszczającym prysznicu.
Grey dopadł wreszcie drzwi do pokoju
wspólnego uczestników i szybko wszedł do środka. Ku własnemu
zaskoczeniu zastał tam zgromadzoną całą grupę Toma z nim samym
włącznie. Wszyscy jak jeden mąż odwrócili się w jego stronę.
Avery już wziął wdech, bez wątpienia zamierzając skomentować to
co widzi i czuje, ale Aren nie czekał i od razu warknął:
– Ani słowa! – ta ostra reakcja i
wściekłe spojrzenie wystarczyły, by Edgar zrezygnował ze swojego
zamiaru. Zielonooki chłopak nie zatrzymując się ruszył do swojego
pokoju. Kiedy już chwytał za klamkę, zatrzymał go sarkastyczny
głos Toma:
– Więc tak wygląda twoja współpraca
z Hillem? Zaiste godne podziwu – Aren odwrócił się jak sprężyna
i ociekającym kpiną głosem odpowiedział:
– Jak widzisz zbliżyliśmy się
dosyć mocno do siebie. Nie mów, że nie zauważyłeś. To po prostu
taka gra wstępna. Okładamy się pięściami, by mieć pretekst żeby
się dotykać. Sam widzisz. Wykazujemy się kreatywnością, więc
owszem jest to godne podziwu. Nasza współpraca przebiega doskonale
Bez obaw. Następnym razem nie ingeruj i nie próbuj przerwać nam
naszych prób porozumienia i momentów wspaniałej zabawy.
Po tym wystąpieniu Grey nie czekał,
czy Tom zamierza jakoś odpowiedzieć, tylko błyskawicznie zniknął
w pokoju w ostatniej chwili wyczuwając wzburzoną magię Riddle’a.
Chciał tylko jednego. Pozbyć się tego paskudztwa, które stawało
się coraz bardziej dokuczliwe.
***
Kolejne dwa dni
upłynęły zadziwiająco spokojnie. Co prawda incydent na Opiece nie
przeszedł bez echa i już tego samego dnia na kolacji był to główny
temat rozmów i żartów, ale to było do przewidzenia i pewnie
dlatego nie denerwowało tak bardzo Arena.
Jak zauważył tak on jak i James byli
bardziej obserwowani podczas ich wspólnych lekcji. Ten fakt
zmobilizował ich obu do skrzętnego ignorowania się nawzajem. Co
dziwniejsze jednak zmieniło się też troszkę zachowanie Liama
wobec niego. Unikał patrzenia, ograniczał swoje gesty i ewentualne
słowa do absolutnego minimum. Wychodziło na to, że zaczął
zachowywać się tak samo jak w stosunku do innych ludzi.
Aren z pewnym zdumieniem skonstatował,
że lubi Collinsa i przykro mu było z powodu tych zmian. Liam był
specyficzny, ale na pewno nie był złą osobą. Tego był absolutnie
pewien. Coś z tym należało zrobić, ale jeszcze nie wiedział co.
Z Tomem również nie rozmawiał, bo
nawet nie wiedział jak zacząć. Po ich ostatniej utarczce słownej
czuł się trochę niepewnie. Wszystkie następstwa incydentu ze
śluzem spowodowały, że Aren spędzał jeszcze więcej czasu w
pracowni głównie po to, żeby zająć myśli czymś innym niż
czerwonookim dupkiem. Zmartwione spojrzenia Abraxasa i Samuela
powodowały, że od pewnego momentu Grey zaczął maskować
przygnębienie uśmiechem. Z ulgą zauważył, że to działało.
Drugiego dnia po gumochłonowym
zamieszaniu, kiedy sprawdzał stan Relina w jego pokoju, ten zaczął
rozmowę:
– I jak to wygląda? Nadal postępuje
tak szybko?
– Nie. Na szczęście udało się
spowolnić postępy martwicy. Nie zmienia to faktu, że ciągle
musisz brać eliksiry, które tłumią ból. Bez tego byłoby bardzo
ciężko. Jedno jest pewne. Jeśli chodzi o zatrzymanie martwicy, nic
więcej nie osiągnę. Wyczerpałem wszystkie możliwości. Pracuję
teraz nad eliksirem, który jak mam nadzieję zniweluje chorobę,
pobudzając magiczne komórki do odbudowy. Jednak...
– Jest jakiś haczyk? Zawsze musi być
jakiś… Dawaj Aren, co gorszego może się stać?
– Zakładam, że ukończę eliksir za
dwa dni. Do tego czasu… no dobrze… musisz… organizm musi zużyć
i wydalić to co już pobrał z moich maści i eliksirów. Dlatego
dziś zmniejsz dawki i jednych i drugich o połowę, jutro też, a
pojutrze już niczego nie zażywaj.
– Podsumowując, będzie boleć. A
jest jakaś szansa, że nie będzie?
– Owszem. W zasadzie przecież nie
wiemy do jakiego stopnia zatrzymaliśmy martwicę. Może jest na
etapie zastoju, albo w fazie cofania? Może nie będzie tak źle jak
się spodziewam. Musiałem jednak o tym powiedzieć. Rozdzielę teraz
eliksiry tak, żebyś brał odpowiednią ilość.
– Drobiazgowy jak zawsze. Jak już
będzie po wszystkim, musimy koniecznie pójść do Atarium się
napić. Przyda nam się nieco rozluźnienia.
– Jak sądzisz, Liam będzie mógł
dołączyć?
– Błagam, powiedz że nie pytasz
poważnie? – zaskoczony Samuel przyjrzał się twarzy Arena i po
chwili wykrzyknął: – Na Merlina, ty mówisz poważnie! Skąd
pomysł, by ta żywa marionetka dołączyła do nas?
– W zasadzie wytłumacz mi skąd u
ciebie ta niechęć do niego? Jak wiesz jesteśmy partnerami na
zajęciach i naprawdę współpracuje nam się całkiem nieźle. Liam
co prawda jest trochę skryty i wycofany, jednak nie jest zły.
Czasem wydaje mi się, że kiedy o nim mówisz wyolbrzymiasz.
– Aren… zdaję sobie sprawę, że
chcesz widzieć w ludziach ich dobre strony. Uwierz mi jednak… w
Collinsie tego nie znajdziesz. Obserwuję go od lat. Bezkrytycznie
słucha rozkazów Evena. Zresztą… dam przykład. Jak myślisz,
czyją sprawką było, że nasz trzeci uczestnik Turnieju, Logan
Solberg znalazł się w obecnym stanie?
– Nie mówisz poważnie!
– Takie są fakty. Tutaj oczywiście
nikt nie mówi o tym głośno. Pomysłodawcą był jak zawsze Evan,
a przemyślał sposób realizacji i wykonał całą akcję Liam.
Wright wyręcza się nim, a on słucha. Tak było od początku naszej
nauki.
– To nie ma sensu. Przecież Evan sam
wybrał Solberga, więc dlaczego miałby się go potem pozbywać? Co
zyskałby na tym?
– Wright jest aroganckim, zadufanym w
sobie bufonem. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że Logan być
może przyćmi go swoimi umiejętnościami. Zresztą wierz mi, tak
właśnie by się stało. Logan zawsze to ukrywał i nie afiszował
się ze swoimi możliwościami, ale jest naprawdę silnym i zdolnym
magiem. Z pewnością silniejszym od tego kretyna.
– W porządku, rozumiem. Powiedz mi
jeszcze, gdzie w tym wszystkim jest Liam?
– Już mówiłem, ale powtórzę.
Evan mówi co chciałby osiągnąć, a pomysłodawcą sposobów
realizacji i wykonawcą zawsze był Collins. Zapytasz pewnie o dowody
w tej sprawie. W swojej zwierzęcej postaci słyszałem ich rozmowę.
Evan rozkazał Liamowi pozbyć się Solberga. Następnego dnia Logan
był już w szpitalu zaatakowany w niewyjaśniony sposób i w
nieznanych okolicznościach. W swoim stanie trwa do dzisiaj.
– Skoro wiedziałeś... Dlaczego nic
nie zrobiłeś? Mogłeś go ostrzec.
– Owszem mogłem. Nie doceniłem
Liama. Jeżeli mam być szczery nie sądziłem, że może być dla
Logana jakimkolwiek zagrożeniem. Swoją drogą jak pewnie zauważyłeś
nie traktuje się mnie tutaj jako osobę godną zaufania. Nie sądzę,
by Solberg mi uwierzył. Zwątpiłem, nie zadziałałem i stało się
inaczej niż przypuszczałem.
– Nadal czegoś mi w tym wszystkim
brakuje... Dlaczego Liam słucha tego kretyna?
– Nie wiem. Prawdę mówiąc nigdy
nie szukałem przyczyny. Zawsze byli razem odkąd pamiętam. W sumie,
kiedy tak się zastanowić, przypomina to relację pan i sługa.
Tutaj w Durmstrangu hierarchia ma ogromne znaczenie. Wright jest na
jej szczycie, chwali się tym i wzbudza respekt. Jak myślisz,
dlaczego? Collins zawsze zdążył przed jego wrogami i spiskowcami.
Przyczyną większości przypadków i wypadków takich osób,
spowodowana została różdżką Liama. Wystarczyło, żeby ktoś źle
spojrzał na Wrighta, rzucił krytyczną uwagę, znieważył,
następnego dnia zawsze był nieobecny na zajęciach i później
okazywało się, że lądował w szpitalu. Nigdy, ale to nigdy nie
widziałem na twarzy Collinsa jakiejkolwiek żywej, ludzkiej emocji.
O nic nie pyta, nie dyskutuje, po prostu wykonuje zlecone zadanie.
Właśnie dlatego go nie znoszę. Nie wiem jakim sposobem i z której
strony zobaczyłeś w nim jakiekolwiek ludzkie cechy. Jakkolwiek by
jednak nie było musisz na niego uważać.
– Skąd pewność, że to nie jest
maska pod którą się ukrywa? Być może jest jakiś powód, dla
którego tak się zachowuje?
– Nie wiem. Nigdy się nad tym nie
zastanawiałem.
– Być może powinieneś... –
rzucił nieco kąśliwie Aren, ale Sam zignorował to mówiąc:
– Myślę, że będziesz musiał
przyznać mi rację po pierwszym zadaniu. Wtedy się przekonasz.
– Dlaczego właśnie wtedy?
– To proste. Wright kazał Liamowi
wyeliminować cię. Pozwól, że zacytuję „ Zrób to w jakiś
spektakularny sposób. Chce widzieć minę dziedzica Malfoyów, gdy
to zrobisz. Krew mile widziana, jednak pamiętaj o zasadach. Masz w
tym już sporą praktykę.”
– Oh... to zaczyna mieć sens... –
pomyślał na głos Aren, mając w pamięci zmianę zachowania
Collinsa wobec niego.
– Nie wiem gdzie ty widzisz tu sens,
ale na Merlina… Aren, musisz na siebie uważać!
– Powiedziała osoba, której życie
zagrożone jest już teraz – rzucił sarkastycznie zielonooki
chłopak, tym sposobem kończąc temat Collinsa. Teraz wiedział już
więcej i mógł przedsięwziąć jakieś plany. Takie podejście z
pewnością nie spodobałoby się Relinowi, dlatego nie było sensu
kontynuować tego tematu.
Z pokoju Sama Aren poszedł wprost do
biblioteki. Musiał nadrobić materiał z Obrony. Reid był niezwykle
wymagający i nie odpuszczał nawet na moment. W drodze zielonooki
chłopak natknął się oczywiście na Riddle’a ze świtą, ale nie
został przez niego zaszczycony nawet jednym spojrzeniem. To
spowodowało, że pozostali nie wiedzieli jak się zachować. Avery i
Abraxas lekko się do niego uśmiechnęli, za to Lestrange wydawał
się być wręcz zachwycony obecnym stanem rzeczy.
Arenowi zdecydowanie nie spodobał się
za to wzrok Oriona, który obserwował go przez moment oceniająco.
Najwyraźniej nadchodził czas na jakieś wyjaśnienia i prezentację
planów z jego strony. Musiał jak najszybciej wyleczyć Relina.
Wtedy będzie mógł przedstawić Tomowi i reszcie swój pomysł. Być
może to sprawi, że odzyska trochę zaufania w tej grupie. Musiał
je uzyskać, bo inaczej współpraca podczas kolejnych zadań będzie
wyglądała bardzo marnie. Przecież miał już turniejowe
doświadczenia. Wtedy mógł korzystać z magii, a i tak było
niezwykle trudno.
Doszedł już do biblioteki. Ostatnio
zawsze pierwsze kroki kierował do bariery w nadziei na powrót
Agresji. Jak co dzień nie było jej jednak widać, ale nie
rezygnował i kilka razy po cichu ją zawołał. Oczywiście nic to
nie dało, więc ruszył między regały.
Odnalazł dział z książkami
związanymi z Obroną przed Czarną Magią i wyciągnął te
najpotrzebniejsze, które były mu niezbędne. Rozejrzał się za
jakimś miejscem i niemal ominął wzrokiem umieszczony na uboczu, w
zaciszu, niewielki stolik z dwoma krzesłami. Co ciekawsze jedno z
miejsc zajmowała osoba, która była wdzięcznym tematem niedawnej
rozmowy z Samem. Aren zastanowił się przez chwilę i w rezultacie
podjął decyzję, że to doskonały czas i możliwość do rozmowy.
Miejsce było ciche, a dział Obrony nie był za bardzo oblegany
przez czytelników. To była doskonała kryjówka tak swoją drogą i
musiał docenić kunszt Collinsa w tym zakresie.
Podszedł do stolika niezauważony.
Liam był tak zajęty, że dopiero kiedy położył książki na
blacie chłopak zareagował. Jego różdżka błyskawicznie pojawiła
się w dłoni. Grey musiał przyznać, że to było naprawdę
szybkie. W oczach Collinsa zauważył zaskoczenie i niedowierzanie.
Po chwili siedzący chłopak opuścił swoją broń, chowając ją.
To był na pewno dobry znak. Aren zerknął na to, czym przed chwilą
zajmował się Liam i z zaskoczeniem zorientował się, że tamten
pracował nad tym samym, czym sam planował się zająć. Zawsze
uważał, że na pomoc Collinsa mógł liczyć tylko podczas lekcji.
Wtedy chłopak bez słowa dopisywał do tego co miał już na
pergaminie jakieś krótkie, uzupełniające uwagi. To tylko
utwierdziło go w przekonaniu, że pora się rozmówić, więc
spokojnie zaczął:
– Czy będziesz miał coś przeciwko,
jeżeli się dołączę? Widzę, że pracujemy nad tym samym –
wahanie w oczach durmstrangczyka wiele mówiło. Po chwili jednak
Liam gwałtownie pokręcił przecząco głową, dając tym samym
pozwolenie na zajęcie miejsca. Aren uśmiechnął się do niego,
usiadł naprzeciw i otworzył pierwszą księgę, by odszukać
informacje na temat zaklęcia Confundus. Musiał napisać i
znać coś więcej niż tylko podstawy.
– Ja... to już jest zrobione.
Znalazłem już wszystkie informacje, których wymagał profesor –
powiedział cicho Liam, podając mu pergamin, by sam mógł zobaczyć,
że tak jest w istocie.
Aren przejął tekst i przejrzał
treść. Była to doskonale napisana praca, bogata w informacje,
ułożona logicznie. Zdecydowanie różniła się od jego tekstów,
które Liam jedynie sprawdzał, nanosząc małe poprawki. To było o
wiele lepsze. Aren pokręcił głową w zdumieniu, ale w duchu
przyznał, że podejrzewał już wcześniej, że tak właśnie się
dzieje. Musiał to wyjaśnić, bo ze strony Collinsa taka rozmowa
nadejdzie chyba za sto lat, a może i dłużej.
– Zawsze odrabiałeś zadane nam
prace domowe, prawda? – lekkie skinienie głowy na potwierdzenie
dało mu jasną odpowiedź i utwierdziło w przekonaniu, że coraz
lepiej idzie mu odczytywanie reakcji tego chłopaka. – Dlaczego mi
nie powiedziałeś? Wychodzi na to, że obydwaj niepotrzebnie
robiliśmy to samo. Poza tym działałeś na własną szkodę.
Przecież to moja, gorsza praca była oddawana do oceny. Gdybyśmy
oddawali twoje, wyniki byłyby dużo lepsze.
– Twoje prace nigdy nie są złe. Po
prostu zbyt szybko próbujesz przedstawić główne tezy tematu i
przechodzisz do meritum i końcowych wyników. Reid woli, kiedy każdy
etap zaklęcia jest rozbierany na czynniki pierwsze. Trzeba je
analizować dogłębnie, od pochodzenia poszczególnych składowych
ich działania, czasu połączenia i tak dalej, a na koniec
przedstawienia również swoich własnych wniosków. Myślę zresztą,
że wiem skąd u ciebie taki styl pracy. Doszedłem do tego, kiedy
obserwowałem cię podczas praktyki. Analizowałem twoje ćwiczenia
z różdżką. Jesteś czarodziejem, który walczy intuicyjnie,
doskonale przy tym kontrolując swoją moc. Doceniam to w tobie.
Podczas tak prowadzonej walki nie musisz zastanawiać się nad
kolejnym posunięciem i tracić na to cennych sekund. Nie zmienia to
jednak faktu, że żeby zaliczyć przedmiot, musimy pisać prace pod
gust i wymagania profesora, skoro praktykę mamy wyłączoną – w
jasny, spokojny sposób przedstawił sprawę Liam. Widząc jednak
rozszerzone ze zdziwienia oczy Arena spiął się nagle i już prawie
zaczął się tłumaczyć i przepraszać za to, że się wymądrza.
Uprzedził go jednak hogwartczyk mówiąc:
– To przypomina mi do złudzenia
Eliksiry... Jestem zaskoczony, że tak dobrze mnie rozpracowałeś.
To naprawdę niesamowite zwłaszcza, że zrobiłeś to tylko i
wyłącznie na podstawie mojego machania różdżką. Masz rację.
Zdecydowanie bardziej wolę skupiać się nad samą naturą zaklęcia
i osiąganymi za jego pomocą efektami, niż analizować je
dogłębnie, od momentu powstania. Wiesz, najbardziej cieszę się z
tego, że powiedziałeś do mnie więcej niż trzy słowa. To chyba
była twoja najdłuższa wypowiedź, którą słyszałem. Wciąż
jednak nurtuje mnie pytanie, dlaczego dopiero teraz dowiaduję się o
twojej pracy?
– Chciałem to zrobić wcześniej.
Nie było dobrej okazji. A nawet jak była, to zawsze ktoś
ingerował. W końcu rezygnowałem, nie chcąc się wtrącać...
– Teraz jest dobra okazja?
– Tak. Jesteśmy niemal sami i nikt
nam nie przeszkadza. Nikt nie obserwuje ani ciebie, ani mnie. Pewnie
wiesz o tym, że ciągle jesteśmy pod nadzorem członków własnych
drużyn i pozostałych domowników. To raczej nie sprzyja dobrym
relacjom...
Okazało się, że Collins jest
bardziej spostrzegawczy i widzi więcej niż można by przypuszczać.
Wyciąga też własne, doskonałe wnioski. Ciężko było zaprzeczyć
temu, co teraz powiedział i Aren nawet tego nie próbował. Chłopak
siedział cały spięty. Ściskał palce jednej dłoni drugą bardzo
nerwowo, czasem rzucał szybkie, krótkie spojrzenia w tą, czy tamtą
stronę. Grey widział to wszystko, ale nie do końca wiedział jak
ma to odebrać. Po chwili zastanowienia postanowił grać w otwarte
karty wychodząc z założenia, że obchodząc temat, klucząc i
maskując, nigdy nie dojdzie prawdy z tą osobą. Poza tym
niedomówienia mogą spowodować, że źle zostaną odczytane jego
intencje, a przecież nie o to mu chodziło. Ostatnie słowa chłopaka
sugerowały, że chciałby mieć z nim dobre relacje, więc była
nadzieja, że się domówią. Należało prowadzić rozmowę otwarcie
i powoli nie narzucając się nadmiernie, ale konsekwentnie:
– Czy czujesz się źle w mojej
obecności? Może powinienem już pójść?
– Nie! To znaczy... tak! – szybko
rzucił w odpowiedzi Liam i spuścił na moment wzrok w duchu klnąc
na czym świat stoi, bo nagle zdał sobie sprawę, że jak zwykle dał
odpowiedź nie taką jakiej by chciał. Była tak bardzo niejasna jak
tylko się dało. Po chwili uniósł wzrok i spojrzał w twarz Greya.
Lekko zmarszczone brwi wskazywały na to, że zielonooki chłopak
próbuje wywnioskować co też on chciał powiedzieć tymi słowami.
Liam bardzo, bardzo chciał, żeby Aren został. Doskonale mu się z
nim rozmawiało. Grey dobrze go rozumiał, ale… Zawsze było to
jedno ale… Evan. Odetchnął i spróbował ubrać w słowa swoje
myśli, zdając sobie sprawę z tego, że pewnie jak zwykle nie da
rady: – Nie powinieneś zachowywać się w ten sposób. Nie dla
mnie...
– Daj spokój. Wiem, że podczas
eliminacji będę twoim celem. Nie mam o to żalu, w końcu to
Turniej. To normalne, że będziemy ze sobą rywalizować. Nie znaczy
to jednak, że nie możemy utrzymywać dobrych stosunków poza
starciami turniejowymi. Zwłaszcza, że do tej pory, jak wspomniałeś
wcześniej, ciągle coś stało nam na drodze. Może w końcu
odkryjmy i usuńmy tę przeszkodę? Tym razem jednak zróbmy to
wspólnie. Tak samo jak wykonujemy nasze zadania podczas zajęć.
– Skąd ty...? No tak Relin... Wiesz
o tym, ale nie rozumiesz. Nie mogę... jeżeli za bardzo się do
ciebie zbliżę, a on to zauważy, każe mi... a ja wtedy... zrobię
to... – widać było olbrzymi wysiłek jaki Liam włożył w próbę
wyjaśnienia o co w tym wszystkim chodzi. Zdania wypowiadał niemal
szeptem, ale Aren miał doskonały słuch. Po tym jak padły ostatnie
słowa Collins chwycił szybkim ruchem swoją torbę, chowając
pospiesznie książki i pergaminy. Wyraźnie miał zamiar odejść.
Grey podjął decyzję i chwycił go za rękę, by go powstrzymać,
mówiąc równocześnie:
– Jesteś pewien, że właśnie tego
chcesz?
– Tak, puść mnie – Liam wpatrywał
się w trzymającą go dłoń, ale się nie wyrywał. Znał dotyk tej
ciepłej, uspokajającej dłoni i nie chciał, by przestała go
wspierać i dodawać otuchy. Po chwili jednak zaczął znowu czuć to
co zawsze. Chłód, który po tylu latach był mu znacznie bliższy
niż ciepło. W odpowiedzi usłyszał:
– W porządku, nie zmuszam cię do
niczego. Zanim jednak odejdziesz chcę byś wiedział, że mam coś
co należy do ciebie. Znalazłem to po naszym pierwszym spotkaniu.
Leżało na podłodze. Chcę ci to zwrócić. Przyjdź jutro podczas
kolacji na taras, tam gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Ręka Collinsa automatycznie
powędrowała w stronę szyi. Poczuł metaliczny dotyk łańcucha.
Poszukał wisiorka i wyczuł pod palcami, że brakuje w nim głównej
części. Przez chwilę zastanawiał się jak mógł to przeoczyć.
Nawet nie zauważył, że brakowało pewnego elementu... Momentalnie
zdwoił czujność, patrząc nieufnie na Arena, który tylko
przewrócił oczami na jego zachowanie. To spowodowało, że całe
napięcie uleciało z niego i poczuł się zdeprymowany i zagubiony.
Nie był przyzwyczajony do takich reakcji i właściwie nie wiedział
jak zareagować. Tymczasem Aren rzucił:
– Nie mam zamiaru cię szantażować.
Chcę tylko znowu porozmawiać. Wtedy... – przerwał słysząc
jakieś kroki i szybko dodał: – Lepiej już pójdę. Nie chcesz,
by widziano nas razem. Jesteśmy umówieni.
Durmstrangczyk usiadł na powrót. Nie
miał już teraz potrzeby opuszczania tego zacisznego kąta. Zamyślił
się ponuro. Gdyby nie te wizje, wszystko byłoby prostsze.
Najbardziej lubił wracać myślami do tej, gdzie byli razem z
Arenem. Śmiali się radośnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz
pod słońcem. Nie widać było żadnych masek, murów, ukrywania
odczuć, żadnej fasady. Kolejne wizje pokazywały, że doprowadzenie
do ziszczenia się tego obrazu nie było proste.
W każdej ze swoich wizji dotyczących
zielonookiego czuł się szczęśliwy i zdeterminowany jak chyba
jeszcze nigdy w całym swoim życiu. Testując go wpadł
nieoczekiwanie we własną pułapkę, krzyżując ich ścieżki
razem. Teraz już nic się nie da zrobić, były ze sobą bardzo
mocno związane. Dlaczego się tak stało, trudno było pojąć. Może
dlatego, że Aren był inny niż ludzie naokoło. Może dlatego, że
on sam był tak bardzo inny od reszty ludzi, a Grey jako pierwszy
włożył wysiłek w to, żeby go rzeczywiście poznać. Nie chciał,
żeby Aren odszedł, ale i tak zrobił odwrotnie nie wiadomo
dlaczego. Sam siebie nie rozumiał do końca i tych sprzeczności,
które kłębiły się w nim cały czas.
Nigdy wcześniej nie próbował wywołać
wizji bez żadnego materialnego impulsu. Postanowił spróbować tego
teraz. Chciał zobaczyć znowu coś z przyszłości. Skupił
wszystkie swoje myśli na Arenie, wspomnieniach z nim związanych, a
nawet dotyku. Nie wiedział jak długo to trwało, ale nagle w jego
głowie pojawił się bardzo krótki przebłysk, trwający dosłownie
kilka sekund.
Pierwsze co zauważył, to przerażony
Aren, który patrzył na coś w oddali, biegnąc w tamtą stronę. Po
chwili oberwał klątwą. Odwrócił się w stronę swojego oponenta,
patrząc rozszerzonymi przypuszczalnie z bólu oczami i zgiął się
w pół, wypluwając sporo krwi. Niedługo potem upadł na kolana,
kolejny raz krztusząc się własną krwią. Na koniec przewrócił
się, ale do samego końca nie odwracał wzroku od osoby, która
doprowadziła go do takiego stanu. Najgorsze w tym wszystkim było
to, że Liam widział w jego oczach troskę o osobę, która rzuciła
zaklęcie. Wizja rozpłynęła się i te kilka chwil wystarczyło, by
jego serce wypełniło się prawdziwym strachem. Takim, jakiego
jeszcze nigdy nie czuł. Bał się, że to on mógł być tym, na
którego patrzył w wizji Aren. Nie chciał nim być. Nigdy.
***
To było mniej eliksiru tylko o
połowę, ale robiło sporą różnicę. Czuł ból, ale był to ból
do zniesienia. Jasne jednak się stało, że musi zmobilizować swoje
siły, bo bez tego odczucia się nie obejdzie. Dziś było już
marnie, ale duchowo musi przygotować się na dzień jutrzejszy,
kiedy będzie jeszcze gorzej.
Podczas zajęć czuł na sobie
monitorujący go na odległość wzrok Arena. Nie okazał nic po
sobie, nie chcąc dokładać zielonookiemu chłopakowi zmartwień.
Dość miał już na głowie. Żeby uspokoić obawy Greya, dyskretnie
uniósł kciuk do góry, co miało przekonać hogwartczyka, że
wszystko jest w porządku. Przy tej okazji Samuel zauważył, że
Liam uważnie przygląda się Arenowi zaciskając kurczowo dłoń na
piórze. Mimo tej krzyczącej wręcz, jeśli o niego chodziło
emocji, twarz Collinsa pozostawała nieruchoma i taka jak zwykle. To
był niepokojący sygnał. Wyraźnie było widać, że Collins się
przed czymś powstrzymuje.
Sam poczuł niepokój. Obawiał się o
bezpieczeństwo Greya, ale aktualnie nie był w stanie nic zrobić.
Ledwo mógł myśleć o czymś innym niż ból. Pozostało mu tylko
żywić nadzieję, że marionetka postąpi zgodnie z życzeniem
swojego pana i zrobi krok dopiero podczas eliminacji. W zasadzie
najlepiej byłoby wyprzedzić to co miało nadejść:
Po skończonych zajęciach odetchnął
i udał się w kierunku swojego pokoju. Pod drzwiami zastał Arena z
płaszczem przewieszonym przez rękę. Uśmiechnął się lekko,
wpuszczając gościa. Sam wszedł i bez komentarza z ulgą opadł na
łóżko, czując po chwili dłoń Arena na czole. Cokolwiek Grey
wyczuł nie skomentował tego, tylko powiedział:
– Niestety, mam teraz szlaban.
Poradzisz sobie?
– Póki co jest całkiem nieźle.
Sądzę, że uda mi się zasnąć. Spokojnie, nic mi się nie stanie.
Poza tym wkrótce będzie ostatnia porcja, więc na początku będzie
lepiej. Bardziej się martwię o twój szlaban z Hillem szczerze
mówiąc.
– Już mówiłem, że będzie bez
różdżki, więc nic mi z jego strony nie grozi.
– Z pogłosek wynika, że to była
ponoć całkiem wyrównana walka. Szkoda jednak, że sam nie chcesz
się podzielić szczegółami.
– Bo tak naprawdę nie ma o czym
mówić. Pamiętaj, by wziąć ostatnią dawkę o wyznaczonej
godzinie. Nie jestem pewien, czy uda mi się przed kolacją do ciebie
zajrzeć. Ciężko przewidzieć ile czasu zajmie mi ten szlaban z
Hillem. Po nim muszę jeszcze coś załatwić. Obiecuję jednak, że
wieczorem, przed ciszą nocną wpadnę sprawdzić jak się masz.
– Czuję się rozpieszczany. Gdyby
nie okoliczności, czułbym się jak w niebie. Co będziesz robić na
szlabanie? Od rana unikasz tego tematu. Nie zasnę jeżeli mi nie
powiesz.
– Jesteś takim utrapieniem... W
porządku! Będziemy usuwać toksyczki, które postanowiły zrobić
sobie kolonię na jednej ze ścian menażerii, w której trzymane są
abraksany.
– Merlinie, poważnie!? – Samuel
zaczął się śmiać jak opętany, a kiedy już się uspokoił
dodał: – doprawdy, profesor ma jednak poczucie humoru. Nie
spodziewałem się tego po Reidzie!
– Wierz mi, doskonale wiem kto ma
takie poczucie humoru i kogo za to obwiniać. A przynajmniej kto był
pomysłodawcą szlabanów. O tym jednak później. Lepiej postaraj
się teraz zasnąć. Koniecznie zjedz posiłek, ale pamiętaj, coś
lekkiego. Do zobaczenia.
Aren szybko opuścił pokój Samuela,
ubierając się po drodze i kierując się w stronę południowego
wyjścia z zamku. Na progu czekali już na niego profesor wraz z
Hillem, który rzucił mu krótkie spojrzenie. Reid spojrzał na
kieszonkowy zegarek i Aren przez moment poczuł panikę w sercu na
myśl, że może jednak się spóźnił. Na szczęście nauczyciel
nic o tym nie wspomniał od razu przechodząc do rzeczy:
– Tutaj macie rękawice, by toksyna
was nie dosięgła podczas sprzątania. Klatka do której macie
zebrać te szkodniki znajduje się niedaleko, więc je tam
dostarczcie. Miejsce, gdzie stworzyły kolonię ma być wyczyszczone.
Kiedy już się z tym uporacie, wróćcie do mnie, żeby dowiedzieć
się o terminie waszej następnej kary. Wtedy też oddam różdżkę
pana Hilla. Czy to jasne?
Obydwaj chłopcy skinęli głowami, a
Aren odebrał pakunek z odzieżą ochronną. Reid po prostu odszedł.
Grey nie patrząc nawet na Hilla otworzył drzwi, by wyjść na
zewnątrz. Szybkim krokiem skierował się w stronę menażerii idąc
udeptaną ścieżką. Wbrew pozorom budynek był dość oddalony od
zamku i nim doszli do niego, porządnie zmarzł. Nie znosił zimy, a
ta tutaj była jeszcze gorsza niż w Hogwarcie. W jakimś małym
stopniu pocieszające było, że prawdopodobnie James czuł to samo.
Przecież nie miał jak rzucić na siebie zaklęcia ogrzewającego,
chyba że potrafił posługiwać się magią bezróżdżkową. Kiedy
doszli wreszcie na miejsce Aren rzucił na niego okiem i ocenił, że
jednak nie, bo James był tak samo przemarznięty jak on sam.
Nigdy nie był w tym miejscu, ale już
mu się podobało. Zostało tu rzuconych szereg naprawdę potężnych
zaklęć ogrodniczych. Pora roku zatrzymała się na wiośnie. Miło
było widzieć zieleń. Oczywiście Aren widywał ją częściej,
choćby w kwaterach Beery’ego. Rozglądał się zaciekawiony.
Budynek na zewnątrz nie wyglądał na
obszerny, ale w środku sporo było rosnących drzew i krzewów
liściastych. Poszycie było gęste, w dużym stopniu trawiaste, ale
widać tam też było rozmaite zioła i krzewinki, gdzieniegdzie
leżały pojedynczo, czy w gromadkach mniejsze i większe kamienie, a
nawet niezbyt wysokie skałki. Teren był pagórkowaty. Najwyraźniej
odtworzono tu środowisko, w którym w naturze żyją abraksany.
Odwzorowanie było perfekcyjne, włączając w to szum wiatru i
odgłosy ptaków. Nie było za to widać ani wspomnianych ptaków,
ani też owadów, których można by się spodziewać.
Aren posuwał się do przodu, słysząc
za sobą kroki, aż doszedł do sporej zagrody, w której bytowały
zwierzęta. Wszystkie w tej chwili ciekawie przyglądały się im,
dużymi, czarnymi oczami. W ogólnym zarysie bardzo przypominały
konie o szarej, opalizującej sierści i bujnej grzywie i ogonie,
również w odcieniu szarości. Aren czytał gdzieś, że
przestraszone emitowały tuż przed ucieczką silną falę magii,
która paraliżowała większość agresorów. Do eliksirów używało
się włosów z ich bujnych grzyw i ogonów, ale w tej chwili
zielonooki chłopak nie mógł sobie przypomnieć jakich.
Zresztą na ten moment było to mało
ważne. Uśmiechnął się nostalgicznie, przypominając sobie samicę
graniana, którą próbował dawniej ratować. Do głowy przyszło
mu, że gdyby miał wówczas posiadaną teraz wiedzę i umiejętności
to kto wie, może dałby radę.
– Jakie jest nasze zadanie?
– Profesor ci nie powiedział? –
sapnął zaskoczony Aren. Równocześnie wyobraził sobie minę
Jamesa, gdy tylko dojdą do miejsca, gdzie bytowały sobie toksyczki.
Niedługo potem odkrył już to miejsce i skinął na Hilla,
wskazując mu kolonię. Ten spojrzał z niedowierzaniem na
kilkanaście dość dużych ślimaków i więcej nawet mniejszych,
które kreśliły na ścianie interesujące wzory swoim
różnokolorowym śluzem tworząc całkiem ciekawe malowidło.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że
mamy mieć do czynienia z tym...
– To toksyczki, ślimaki olbrzymie.
Ich śluzu czasami używa się do eliksirów, ale także do tępienia
szkodników ogrodowych. Jak zauważyłeś wydzielina zmienia kolor
gdy pełzną. Mamy je przenieść... – rozejrzał się po okolicy,
po chwili dostrzegając klatkę, gdzie były pozostałe i pokazując
ją drugiemu chłopakowi dokończył: – właśnie tam i wyczyścić
bałagan, który zrobiły na ścianie. Musimy pracować w rękawicach.
Ich wydzielina nie jest co prawda jakoś bardzo toksyczna, ale jeśli
dłużej pozostanie na skórze spowoduje silny świąd, pieczenie, a
na końcu nawet mogą powstać bolesne pęcherze wypełnione ropą...
Aren szybko zastanowił się jakby śluz
ślimaków zadziałał na niego, bo jak dotąd z Beerym testowali
toksyny, stosując je tylko wewnętrznie. Nie był to jednak dobry
czas na eksperymenty. Czekało go przecież leczenie Relina.
– Wspaniale. Kolejne obcowanie z
obrzydliwymi rzeczami… jakby twoje towarzystwo nie było
wystarczające. Jest jakaś szansa, że nie będę musiał tego w
ogóle dotykać?
– Od kiedy interesuje cię moje
zdanie?
– Nigdy mnie nie interesowało.
Zapewniam. Na chwilę obecną muszę jednak troszkę zmienić
podejście choćby dlatego, żeby ponownie nie dostać czymś
oślizgłym po twarzy. Masz dokładnie taką samą minę co wtedy.
Wolę tego uniknąć.
– Być może byłaby inna, gdybyś po
raz kolejny nie chciał zwalić całej roboty na mnie. Wierz mi lub
nie, już na to nie pozwolę, choćbym miał wziąć całego
toksyczka i cisnąć ci nim w twarz. Jestem ciekawy jaki byłby wtedy
kolor jego śluzu – aż się uśmiechnął do tej wizji, widząc
nienawistne spojrzenie Jamesa.
Zaczęło mu się robić za ciepło w
tych wszystkich warstwach ubrań, więc po prostu je zdjął,
nakładając równocześnie rękawice. James póki co nie wykonał
żadnego ruchu, patrząc ze skupieniem na ślimaki i ściskając
dłonie w pięści. To przypomniało Greyowi reakcję Rona na pająki
w momencie, kiedy było ich zaledwie kilka. James był bardziej
opanowany i zdecydowanie lepiej się krył, ale podobieństwa i tak
dało się zauważyć. Aren postanowił sprawdzić, czy jego domysły
są słuszne i podszedł do ściany odrywając jednego ślimaka.
Trzymając go za skorupę zrobił krok w stronę Hilla, który
momentalnie odsunął się nie patrząc na trzymającego stworzenie,
tylko na toskyczka w jego dłoni. To właściwie wyjaśniało
wszystko i Aren nie zamierzał gnębić dłużej Jamesa, dlatego
zaproponował:
– Dobrze, wobec tego zajmę się
przenoszeniem ich do klatki, a ty usuwaniem śluzu. Szczotka jest
długa, więc w zasadzie nie będziesz musiał niczego dotykać. Czy
to ci odpowiada?
– Skoro nalegasz… choć twoja praca
jest zdecydowanie łatwiejsza – zielonooki chłopak już miał coś
powiedzieć, ale Hill go uprzedził i dodał szybko: – lepiej się
pospiesz z tymi ślimakami.
Aren przewrócił tylko oczami na takie
dictum, a po chwili uśmiechnął się z rozbawieniem. Kto by
pomyślał, że słabym punktem Jamesa Hilla są niepozorne mięczaki.
Nie chcąc tracić czasu zabrał się za przenoszenie toksyczków
zauważając, że James również się rozebrał z ciepłego okrycia,
napełniając wiadro wodą. Wyglądało na to, że jednak tym razem
postanowił wziąć się za pracę.
***
Obserwując hogwartczyka James
doszedł do wniosku, że być może pomylił się w pierwszej ocenie
tego chłopaka. Jak na ironię miał z nim o wiele częściej do
czynienia niż by chciał. Początkowo przecież planował go po
prostu ignorować. Zdawał sobie sprawę, że jest częściowo winny
temu, co się wydarzyło. Co prawda nadal oceniał Greya jako
żałosnego osobnika, jednak niedawno przekonał się, że ta myśl
nieco ewoluowała. Pojawiły się bowiem takie określenia jak:
naiwny, wkurzający, uparty, dziwny i nieokrzesany.
Wciąż nie potrafił odkryć powodu,
dla którego Riddle wybrał Greya na trzeciego uczestnika. Męczyło
go pytanie co też ten zielonooki chłopak miał w sobie takiego, co
go wyróżniało. Obserwując grupkę, która zawsze kręciła się w
pobliżu Riddle’a zauważył, że Aren z jakiegoś powodu został
jakiś czas temu od niej odcięty. Trwało to aż do teraz. To nie
zwiastowało dobrego wyniku dla tej drużyny. Nessa wspominała
ostatnio o współpracy z nimi, ale szybko ucichła na widok jego
reakcji. Było to tego samego dnia, kiedy miał sławetną przygodę
z gumochłonami, więc słowo współpraca nie kojarzyło mu się
zbyt dobrze.
Zamoczył szczotkę w wodzie i zaczął
nią czyścić ścianę. Ślimaków na tej części już nie było.
Musiał włożyć sporo siły, by ich śluz zaczął schodzić.
Zauważył, że w pewnym momencie Aren wyciągnął coś ze swojej
torby, dodając kilka kropel do wiadra. Był ciekawy co to było,
mimo to nie zapytał. Kiedy zanurzył narzędzie pracy w wiadrze i
ponownie przeniósł je na ścianę, jasne stało się, że nastąpiła
spora zmiana. Już nie musiał używać tyle siły, bo śluz zaczął
się rozpuszczać, kiedy tylko przetarł go tą zmodyfikowaną wodą.
Praca zaczęła być łatwiejsza i szybko posuwała się do przodu.
Spojrzał znowu na Arena, który
ustawiał na rękawicach po kilka ślimaków i przenosił je do
klatki, kursując tam i z powrotem. Skrzywił się wewnętrznie na
myśl, że miałby ich dotknąć. Greyowi jak się wydawało to nie
przeszkadzało. Wydawał się nawet bardzo zainteresowany ślimakami,
a jaszcze bardziej ich śluzem. Dotykał go, badał między palcami
zabezpieczonymi rękawicami ochronnymi, wyraźnie zdawał się go
oceniać, chociaż ciężko było powiedzieć na jakiej podstawie.
Sprawiał wrażenie, że wie co robi. Po pewnym czasie James domyślił
się, że Grey wyraźnie zwraca uwagę na różnice między śluzami
o różnych kolorach. Zielonooki chłopak był dziwny, ale pierwszy
raz Hill doszedł do wniosku, że jest nim zainteresowany i chce go
obserwować. To również w duchu ocenił jako bardzo dziwne.
Powoli zbliżali się do końca pracy.
Aren odniósł do klatki ostatnie toksyczki i wrócił do ściany
pokrytej śluzem i do swoich analiz. Czasem marszczył brwi, kiedy
indziej uśmiechał się do siebie. Jamesa coraz bardziej intrygowało
o czym ten chłopak myśli i co też kryje się w jego głowie. Już
wcześniej, przy incydencie z salamandrą przekonał się, że Grey
ma rozległą wiedzę o leczeniu. Może to był powód
zainteresowania Riddle’a. Magomedycy zawsze byli cennym nabytkiem
pod warunkiem, że posiadali magię. Może wobec tego powodem były
eliksiry. Wydawało się, że miał o nich pojęcie, chociaż z tego
co słyszał, Aren został wyrzucony z zajęć ze względu na
niekompetencję. Osobiście uważał, że powód wydalenia musiał
być chyba inny, bo przy salamandrze, chłopak wykazywał całkiem
sporą wiedzę o eliksirach. Rozmyślania przerwał mu nagle głos
Greya:
– Nie ruszaj się! – spojrzał na
niego podejrzliwie. Chłopak zbliżał się do niego, choć patrzył
trochę w bok. Miał jednak na sobie te okropne, pełne śluzu
rękawice, więc James cofnął się trochę odruchowo, ale w zamian
usłyszał: – Błagam! Ani drgnij!
Zastygł więc w miejscu, mimo że to
było irracjonalne. Aren z poważnym wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy
u niego nie widział, wyciągnął w jego stronę rękę. Hill
wstrzymał oddech, ale ku jego uldze chłopak nie dotknął jego,
tylko ściany która była za nim. Po chwili wyciągnął gdzieś
spod liści kolejnego ślimaka. Niestety, stworzenie trzymane przez
chłopaka znalazło się zbyt blisko twarzy Jamesa, by było to dla
niego znośne. Hill instynktownie uchylił się i odepchnął rękę
z oślizgłym potworem, byle znalazła się jak najdalej od niego.
Ślimak spadł, obijając się o jakiś kamień, a Aren szybko po
niego zanurkował i uniósł znowu stworzenie na dłoni, oglądając
je dokładnie. Efektem upadku okazało się jedynie małe pęknięcie
na skorupie:
– Nic ci nie będzie. Spadłeś dosyć
fartownie. Mam tu coś, co powinno pomóc – komentował półgłosem
Aren, odstawiając ślimaka delikatnie na trawę. Ściągnął
rękawice i zaczął szukać czegoś w torbie. Po chwili wyciągnął
mały słoiczek, otworzył go i wziął troszeczkę substancji na
palec, przecierając nim następnie skorupkę toksyczka w miejscu
pęknięcia.
– Czy ty właśnie z nim gadasz i go
leczysz? Przecież to tylko oślizgły mięczak. – Nie mógł się
już dłużej powstrzymać James, widząc dziwaczne zachowanie
hogwartczyka.
– To nie znaczy, że nie ma prawa do
życia. I tak ma już dostatecznie trudno. Gdybyś mu się bliżej
przyjrzał zauważyłbyś, że jest biały. To albinos.
– Wolę im się w ogóle nie
przyglądać. – mruknął James, ale zerknął jednak na dół
widząc, że ten okaz faktycznie był biały. Nie był jednak w
stanie dłużej patrzeć, bo ślimak znajdował się jak na jego
wytrwałość zbyt blisko. Zdobył się jednak na odpowiedź: –
Rzeczywiście, trudne życie. Może lepiej byłoby dla niego, gdyby
teraz zginął. Jeżeli włożysz go do pozostałych to pewnie taki
los go czeka.
– Wiem, dlatego zabiorę go ze sobą.
Przy okazji chciałbym mu się bliżej przyjrzeć. Albinosy są
bardzo rzadkie. Być może uda mi się odkryć coś nowego, a
wtedy...
– Najpierw salamandra teraz to.
Pamiętasz, że to tylko ślimak? Nawet w eliksirach używa się ich
śluzu tylko do tych słabszych mikstur. – rzucił Hill od
niechcenia, chcąc przetestować wiedzę Arena na ten temat. Ku
swojej frustracji został po prostu zignorowany przez zajętego
pakowaniem stworzenia do słoja chłopaka, który robił akurat w
korkowym wieczku kilka otworków. Kiedy zielonooki skończył,
zaproponował:
– Lepiej kończmy. Na zewnątrz jest
już ciemno. Pomogę ci z czyszczeniem.
– Czasami zastanawiam się, co ci
siedzi w głowie... – burknął Hill, ponownie biorąc szczotkę do
ręki.
– Jak pamiętam całkiem dobrze szło
ci odgadywanie moich myśli. Nie możesz tego robić na zawołanie?
– O czym ty do diabła mówisz? –
zapytał zaskoczony James, kompletnie nie rozumiejąc natury tego
pytania.
– Nie udawaj. Dobrze wiem, że
czytasz w myślach. W tamtym pokoju z salamandrą, kiedy się
spotkaliśmy, miałem nałożone na siebie silencio, a jednak
całkiem sprawnie rozmawialiśmy. Niby w jaki sposób, jak myślisz,
skoro właściwie niemożliwym było prowadzenie dialogu. Jesteś
jakimś niesamowicie uzdolnionym legilimentą, czy może to jeszcze
coś innego? Nie ma potrzeby zaprzeczać. Fakty mówią same za
siebie.
James zwyczajnie osłupiał po tym co
usłyszał. W jego głowie zapanował istny chaos. I głos i twarz
Arena wskazywała na to, że nie kłamał. Jak to możliwe, że on,
James robił coś, o czym nie miał bladego pojęcia? Być może
potrafił czytać z ludzi i na tej podstawie wyciągał słuszne
wnioski i rzadko się mylił. Tak. Zmysł obserwacji i dedukcji miał
wyrobiony, ale to? Ta umiejętność nie obejmowała czytania myśli,
nie ma mowy, więc jak do cholery mogło się to stać? Spojrzał
jeszcze raz na zielonookiego chłopaka, który również zaczął być
zdezorientowany jego reakcją. Nastała cisza. Obaj zgodnie, jakby na
jakieś hasło, podjęli pracę i czyszcząc ściany myśleli
intensywnie nad tym co obaj odkryli.
Po jakimś czasie ściana była już
czysta. Upewnili się jeszcze czy na pewno wszystko zostało zrobione
i czy toksyczki zostały dobrze zamknięte. Kiedy wylewali brudną
wodę do pobliskiego ścieku, Hill dostrzegł szybki ruch w pobliżu
ich toreb. Odruchowo próbował chwycić za różdżkę, ale
oczywiście z sapnięciem stwierdził jej brak. Z niepokojem
przyjrzał się więc stworzeniu, które zatrzymało się obwąchując
torbę Arena i wciskało pysk do środka. Nie wyglądało na
niebezpieczne, ale wolał zwrócić na nie uwagę Arena.
– Grey, jakieś stworzenie
przeszukuje ci torbę – wyszeptał cicho, szturchając
zielonookiego. Ten drgnął zaskoczony tym gestem, ale zerknął we
wskazanym kierunku. Stworzenie miało gęste, brązowe futro i
zmierzwioną czuprynę. Na pysku dominował wielki, ruchliwy nos. Nie
było duże. Miało zaledwie około dwóch stóp. Poruszało się na
dwóch nogach zakończonych kopytami. Przednie kończyny miało
zakończone niewielkimi, chwytliwymi dłońmi, którymi teraz
ostrożnie i niepewnie szperało w torbie.
– To kudłoń – szepnął
podekscytowanym głosem zielonooki chłopak.
– Co takiego? Co to jest?
– To strażnik koni. Bardzo rzadko
można je zobaczyć. Stronią od ludzi i są bardzo nieśmiałe.
Pierwszy raz widzę takiego na żywo. Dotąd oglądałem je jedynie w
książkach. Jego obecność da się wyjaśnić abraksanami. W
Hogwarcie mamy testrale, ale nigdy...
– Czekaj... macie testrale? Kto
normalny trzyma testrale?
– Nie oczekuję, by ktoś taki jak ty
zrozumiał ich prawdziwą naturę.
– Jakby było mi to do życia
potrzebne. Koniec tego dobrego, czas już na nas – ogłosił
autorytatywnie James i podniósł niewielki kamień, rzucając nim w
stronę stworzenia. Nie starał się w nie trafić, tylko chciał je
przestraszyć, żeby sobie poszło. Nie przewidział jednak, że
kudłoń uciekając, weźmie ze sobą torbę Arena. Zielonooki aż
podskoczył w miejscu na ten widok z przekleństwem na ustach, po
czym ruszył za stworzeniem krzycząc do Jamesa:
– Ty kretynie! Miałem w tej
torbie... cholera!
Hill najpierw zamarł zaskoczony, ale
chwilę później ruszył za hogwartczykiem w pogoń. To nie była
wyrównana gonitwa. Kudłoń okazał się być bardzo szybki, zwinny
i znał każdy zakamarek tego miejsca. W głowie Jamesa tłukła się
myśl, że gdyby tylko miał w dłoni różdżkę, inaczej by to
wszystko wyglądało. Rozdzielili się z Arenem, by zwiększyć
zasięg poszukiwań, ale sprytne stworzenie zgrabnie im umykało z
kryjówki do kryjówki. Nie wiedział ile czasu spędzili szukając
przeklętego zwierzaka. Czas leciał, a oni nic nie uzyskali. Już
miał zaproponować, żeby jednak skończyli, kiedy usłyszał z
pewnej odległości wołanie Arena. Ruszył w tamtą stronę szybkim
krokiem i po wyminięciu jakiegoś krzewu ujrzał go, wpatrującego
się w gałęzie drzewa. Podniósł wzrok i zauważył zawieszoną na
jednej z nich torbę zielonookiego chłopaka. W myślach pojawiło mu
się stwierdzenie – cwany zwierzak. W tym samym czasie Aren
poprosił:
– Podsadź mnie.
– Słucham? Nie ma mowy! – odparł
odruchowo, zanim się zastanowił.
– Nie ma tutaj żadnej drabiny, ani
niczego co by mi pomogło dostać się na to drzewo. Gałęzie są za
wysoko. Jesteś odpowiedzialny za porwanie mojej torby, więc teraz
mi pomóż i w końcu wracajmy.
Z tym argumentem trudno było się
spierać. James przewracając z irytacją oczami złączył obie
dłonie, ustawił się pod pniem i czekał na działania Arena. Ten
już po chwili znalazł się na drzewie, wspinając się dość
zgrabnie. Już po chwili zdobył swoją własność, przełożył ją
sobie przez plecy i ruszył w dół. Hill obserwował go z dołu,
śledząc każdy krok. W pewnym momencie zarejestrował, że stopa
Greya zamiast na grubszą gałąź trafia na cienką. Zanim krzyknął,
gałązka pękła z wymownym trzaskiem i James usłyszał krzyk,
łomot, a na końcu cichy jęk. Hill pochylił się nad leżącym
obok chłopakiem, pomógł mu usiąść, ocenił jego stan rzutem oka
jako dobry, po czym nie wracając nawet słowem do wypadku
powiedział:
– Skoro już odzyskałeś torbę,
możemy wracać. Reid zagroził, że jeżeli nie wrócę razem z
tobą, nie odzyskam różdżki. Rusz się.
– Mogłeś mnie złapać! Widziałeś
przecież co się działo. Stałeś obok... Co jest z tobą do
cholery nie tak! – odwarknął rozzłoszczony Aren, podnosząc się
z ziemi po dłuższej chwili. Próbował stanąć na lewej nodze, ale
ta ostro zabolała, kiedy ją obciążył. Chyba nie było
tragicznie, ale dobrze też nie. Powoli, kulejąc ruszył do swoich
rzeczy, słysząc za sobą komentarz:
– Miałem cię tylko podsadzić. Nikt
nic nie mówił o łapaniu.
James wyprzedził Arena w drodze do
ciepłych rzeczy. Obaj zaczęli się ubierać. Grey sprawdził
jeszcze zawartość torby z ulgą stwierdzając, że wszystko jest
całe i na miejscu, umieścił w niej słoik z toksyczkiem i powoli
skierowali się do wyjścia z menażerii.
Po opuszczeniu ciepłego pomieszczenia,
boleśnie odczuli zimno. Hill zadrżał, po raz któryś żałując,
że nie ma różdżki. Grey kuśtykał powoli, więc nie było nawet
nadziei na rozgrzanie się marszem. W zasadzie sam mógł pójść
szybciej, ale jakoś nie miał sumienia zostawić Arena samego. Co
chwilę więc przystawał i czekał na niego. Powstrzymał się też
od krytyki i komentarzy. Co prawda uważał, że nie ma obowiązku mu
pomagać, ale na tyle mógł sobie pozwolić. Uważał też, że Grey
powinien być zadowolony z tego, że poświęca się i mu towarzyszy.
Tym sposobem, powoli zbliżali się do
wejścia do zamku nie tak szybko jakby James chciał, ale jednak.
Niespodziewane uderzenie śnieżką w tył głowy, które nałożyło
się na zaskakująco ostry ból w okolicach skroni, wywołało u
niego czystą wściekłość, ale i niepokój. Zwłaszcza ze względu
na to drugie. Nie zdradził się przed Arenem ze swoim dyskomfortem
kiedy odwrócił się w jego stronę z warknięciem:
– O co ci chodzi?
– Wołam cię już od dobrych kilku
minut cholerny draniu!
– Najwidoczniej nie dość głośno.
Czego chcesz? – Grey kuśtykał w jego stronę cały zziajany i w
widoczny sposób zmęczony. Widać było przez moment na jego twarzy
wahanie, ale w końcu zdecydował się powiedzieć:
– Musisz mi pomóc. Nie jestem w
stanie iść dalej.
– Nie masz jakiejś kolejnej maści
czy eliksiru na swoją dolegliwość?
– Z reguły nie noszę szkielo–wzro
w torbie. Najwidoczniej powinienem, wybierając się gdziekolwiek z
tobą. Muszę też zabierać mikstury przeciwbólowe i eliksir
spokoju. Zwłaszcza ten ostatni. Dodam zresztą, że to raczej
skręcenie moim zdaniem. Bardziej przydałoby mi się zaklęcie. Jak
wiesz w moim przypadku to obecnie niemożliwe. Ty też póki co nie
masz różdżki, więc bądź w końcu tak łaskaw i użycz mi
chociaż ramienia. Zanim cokolwiek powiesz przypominam, że to ty
spłoszyłeś kudłonia i to przez ciebie uciekł z moją torbą.
Mało tego, nawet mi nie pomogłeś, kiedy się zraniłem. W takim
tempie dojdziemy do zamku w najlepszym wypadku po kolacji, więc
pomóż mi teraz.
– Nie mam cholernego obowiązku ci
pomagać. Gdybyś był bardziej uważny, to teraz byś nie cierpiał.
Niemniej, faktycznie twoje tempo marszu jest zabójcze, więc chodź
tu. Pomogę.
– Dzięki ci łaskawco! – warknął
Grey kuśtykając bliżej Jamesa.
Szli przez jakiś czas. Wciąż wolno,
ale mimo wszystko odrobinę szybciej niż wcześniej. Aren co chwila
musiał poprawiać chwyt, co najwyraźniej drażniło ich obu w
równym stopniu. James czuł się coraz bardziej zirytowany. Za
którymś razem Grey puścił jego ramię i stanął, więc spojrzał
na niego wyczekująco, ale jako wyjaśnienie usłyszał tylko:
– To nie ma sensu. Czuję, że zaraz
wyrwiesz mi rękę ze stawu. Za duża różnica wzrostu jak sądzę.
– Jesteś takim utrapieniem. Głodzili
cię, że jesteś taki niski? – zapytał złośliwie Hill, a Aren
poczuł w sercu ukłucie, ale zignorował je i zripostował:
– Oczywiście. A ty spędziłeś całe
życie w zamknięciu, że nie posiadasz w sobie ani grama empatii?
Atmosfera w widoczny sposób się
zagęściła przez tą wymianę zdań. James poczuł, że ma już
dość. Niech sobie pokurcz sam radzi. Z tą myślą energicznie
odwrócił się w stronę zamku i ruszył szybkim krokiem. Bez
zbędnego balastu szło się lżej. Za sobą słyszał oburzone
krzyki i przekleństwa skierowane tak pod własnym adresem, jak i na
bolącą nogę, ból ogólnie i śnieg w dodatku. Miał to wszystko
gdzieś. Jego pokłady cierpliwości chyba się skończyły.
Oczywiście nie mogło być tak łatwo. Kolejna śnieżka uderzyła
go w plecy, jednak ją zignorował. Dosięgły go trzy następne i po
ostatniej odwrócił się z pełną świadomością, że Aren mu nie
odpuści. Następna śnieżna kulka trafiła go w twarz, widocznie
rzucona zanim się odwrócił. Wziął głęboki oddech na
uspokojenie, otrzepał się ze śniegu i mruknął do siebie,
schylając się po śnieg i formując z niego kulisty pocisk:
– Więc tak chcesz to załatwić?
Jeszcze gorzko tego pożałujesz...
Widać było, że Grey nie spodziewał
się odwetu. Jego mina mówiła wszystko i była w tym momencie
zabawna. James musiał przyznać sam przed sobą, że kiedy jego
śnieżka trafiła w płaszcz Greya, poczuł uczucie satysfakcji.
Było mu łatwiej, bo Aren przez nogę nie mógł robić uników.
Równoważył to jednak ten jego cholerny upór. Wznowił atak i
James musiał się nieźle zwijać wykonując uniki, a nie przed
wszystkimi pociskami udało mu się uchylić.
Nie liczyli czasu podczas tej śniegowej
bitwy. Hill czuł się początkowo głupio, dając się wciągnąć w
tą zabawę, ale wesoły śmiech Arena, który rozlegał się po
każdym jego trafieniu był zaraźliwy i w pewnym momencie
skonstatował, że sam również zaczął się uśmiechać po każdej
celnej śnieżce. Grey od początku był w o wiele gorszej sytuacji.
Miał ograniczoną swobodę ruchów, mimo to i tak sporo pocisków
uniknął. W końcu udało mu się trafić zielonookiego chłopaka
prosto w twarz i roześmiał się głośno. Aren z uśmiechem na
twarzy uniósł ręce w geście poddania, a chwilę potem opadł na
śnieg ze spuszczoną głową, podpierając się obydwoma rękami. To
zmartwiło Jamesa i zaniepokoiło trochę. Jeśli coś jeszcze stało
się temu chłopakowi, wina spadnie na niego. Nie było jednak tak
źle jak myślał. Kiedy był już blisko, Aren uniósł głowę i
spojrzał na niego wesoło mówiąc:
– Tym razem wygrałeś, ale tylko
dlatego, że jestem kontuzjowany. Następnym razem...
– Nie będzie następnego razu.
Chodźmy już – mruknął w odpowiedzi Hill, ale nie zgasił tym
wesołości w zielonych oczach. Zawahał się, zagryzł wargę, ale
wreszcie odwrócił się tyłem do Greya i pochylił. Nie musiał jak
się okazało niczego wyjaśniać. Aren zrozumiał aluzję, wdrapał
się na niego i objął rękami za szyję, a nogami w pasie, by nie
spaść. Hill ujął jego nogi w taki sposób, żeby chłopaka
asekurować, a sobie ułatwić drogę i lekko pochylony ruszył przed
siebie.
Posuwali się w milczeniu aż do zamku.
Aren spodziewał się, że James gdy tylko przekroczą próg zamku
zrzuci go z siebie. Chłopak go jednak zaskoczył i niósł dalej,
kierując się jak zauważył w stronę gabinetu Reida.
Prawdopodobnie zdążał po różdżkę. Aren uśmiechnął się i
zastanowił nad wydarzeniami.
Jakby nie było jakoś tam udało im
się przetrwać ten szlaban, a nawet współpracować. Po bitwie na
śnieżki James wydawał się zachowywać jakoś troszkę lepiej niż
wcześniej. Aren miał tylko nadzieję, że kolejne wspólne szlabany
nie będą się kończyć jego kontuzją i zszarganymi nerwami. W
duchu przyznał jednak, że w sumie było dość zabawnie. Nastąpiła
też jakaś zmiana jeśli chodzi o Hilla. Mimo wcześniejszego
nastawienia, sam wyszedł z inicjatywą, by go nieść.
Rozmyślania przerwał im kolejny tego
dnia niespodziewany incydent. Na zakręcie o mało nie wpadli na
Toma, jego grupę i towarzyszące im Nessę i Rowenę. Cisza, która
nastała była bardzo wymowna. Ciężko było nie dostrzec
zaskoczonych i zszokowanych spojrzeń Owen i Watson. James
momentalnie wyprostował się, zmuszając w ten sposób Arena do
opuszczenia jego pleców i stanięcia na własnych nogach. Nogach, to
za mało powiedziane bo te, zdrętwiałe, nie utrzymały
zielonookiego chłopaka, który klapnął na podłogę, pomrukując z
niezadowoleniem. Po chwili powoli się pozbierał, kuśtykając
zrównał się z Jamesem i rzucił na niego złym okiem. Hill
bynajmniej się nie zmieszał, ale spokojnym głosem skomentował
całe wydarzenie:
– Świetnie się składa, że
trafiliśmy na członków twojej drużyny. Naprawcie go, ja nie mam
różdżki.
– Jak to się stało, że Aren
skończył w tym stanie? – padło ciche pytanie z ust Toma, ale
chyba każdy usłyszał w jego głosie ukrytą groźbę. James
spokojnie odpowiedział:
– Spadł z drzewa, a teraz z łaski
swojej niech ktoś go poskłada. Musimy wrócić ponownie do Reida.
Tom spojrzał na Greya z niemym
pytaniem. Ten skinął w milczeniu potwierdzająco głową i znowu
skierował wściekły wzrok na Hilla. Riddle objął ich obu
oceniającym wzrokiem. Byli zmęczeni, zaróżowieni od mrozu,
przemarznięci ogólnie i mokrzy. To tu, to tam tkwiły jeszcze
resztki śniegu. Przypomniał sobie również widok, jaki miał przed
chwilą przed oczami, na szczęścia bardzo krótko. Uczestnik z
Ilvermorny trzymał Arena w sposób, który mu się zdecydowanie nie
podobał. Na szczęście bardzo krótko, ale jednak. Zacisnął
pięści, by opanować nerwy. Od Arena biła w stronę Hilla wrogość.
I dobrze. Oby tak pozostało. Kątem oka zarejestrował ruch z boku i
spojrzał ostrzegawczo na Rowenę, która chyba zamierzała podejść
i uleczyć Arena. Zaskoczona jego wzrokiem dziewczyna zrezygnowała.
Nie zniósł by już tego. Żeby zakończyć jakoś to wszystko, Tom
powiedział niby spokojnie:
– Idźcie przodem, zaraz dołączę.
Tylko uleczę Arena.
Jego grupa w lot pojęła co chce przez
to powiedzieć. Nie dyskutując i zgarniając ze sobą obie
dziewczyny, wyminęli stojących z przodu mokrych i zmęczonych
chłopców i zniknęli za zakrętem. Kiedy już reszta odeszła, Tom
wyjął swoją różdżkę. Zauważył, że Aren na moment zawiesił
na niej spojrzenie. To było zastanawiające. Uklęknął przy nim,
odsuwając nogawkę znad dosyć mocno spuchniętej kostki. Kontuzja
musiała nastąpić już jakiś czas temu. Miał ochotę sprawdzić
to, ale stłumił w sobie chęć rzucenia Legilimencji na
Jamesa, skupiając się na zielonookim. Delikatnie dotknął
opuchlizny, a Aren spiął się w sobie. Musiało go zaboleć.
Wyszeptał cicho zaklęcie leczące, dodając drugie, ale tak cicho,
by Hill nie usłyszał inkantacji. Głównie dlatego, że było to
zaklęcie czarnomagiczne.
Kiedy skończył podniósł się,
obserwując jak Aren ostrożnie próbuje stanąć na zranionej
wcześniej nodze. Kiedy udało mu się to, uśmiechnął się lekko i
radośnie. Tom przez moment obserwował jego twarz jak urzeczony.
Dawno nie widział jej bez maski. Czuł na sobie wzrok Jamesa, ale
zanim zdążył przenieść na niego spojrzenie usłyszał głos
Greya:.
– Dziękuję. Czuję się o niebo
lepiej.
– Skoro tak, to idziemy. Miejmy to
już z głowy – rzucił James ruszając przodem. Kiedy nie
usłyszał za sobą kroków, zerknął przez ramię. Tom z Arenem
patrzyli na siebie, po czym Aren pożegnał się lekkim skinieniem
głowy i ruszył za nim. Zrównał się z nim po chwili i razem
dotarli pod drzwi Reida.
Zapukali i po chwili drzwi otworzyły
się z cichym skrzypnięciem. Weszli do środka. Był tu także
Beery, który uśmiechnął się na ich widok mówiąc do Reida:
– Widzisz? Mówiłem, że się nie
pozabijają. Szkoda, że nie chciałeś się założyć, byłbyś mi
teraz winien galeona.
Tym oto sposobem przypuszczenia Arena
co do tego kto był pomysłodawcą całej kary, sprawdziły się
niemal bez jego wysiłku. Miał już obmyślany odwet i kiedy James
poszedł po swoją różdżkę, on wyciągnął ze swojej torby słój
z toksyczkiem, podając go Beery'emu z uśmiechem:
– Niestety w moim pokoju nie mam
odpowiednich warunków, by go trzymać. Nie mam też tam roślin,
którymi mógłbym go karmić, więc byłbym wdzięczny, gdyby
profesor przetrzymał go u siebie. Jest to bardzo rzadki okaz. U pana
jest mnóstwo roślin. Powinien być zadowolony – Beery wziął
słoik przyglądając się umazanym już śluzem ściankom. Lekko się
skrzywił, pojmując co Grey chciał mu przez to powiedzieć. Chłopak
w zawoalowany sposób wyraził, co sądził o pomyśle z dzisiejszym
szlabanem. Tymczasem James już wyszedł, należało więc coś
odpowiedzieć:
– Oczywiście, zajmę się nim
najlepiej jak potrafię. A mogę go nazwać?
– Emm... tak, jeżeli profesor chce
to oczywiście. Czy mogę już odejść? – zapytał Aren cofając
się w stronę drzwi. Jakoś miał przeczucie, że swoim pojawianiem
się, obaj z Jamesem przeszkodzili w czymś tej dwójce.
– Możesz iść – oznajmił Beery i
Aren ruszył szybciej w stronę drzwi. Herbert tymczasem zwrócił
się w skupieniu do ślimaka mówiąc: – Jesteś unikalny, jedyny w
swoim rodzaju. Masz twardą skorupkę, ale w środku jesteś
miękki... Już wiem! Nazwę cię Cadan! – wykrzyknął z
entuzjazmem, uchylając szybko się przed zaklęciem.
Ostatnim co usłyszał Aren nim
wyszedł, była klątwa i śmiech Herberta. Stwierdził, że profesor
w obecności Cadana Reida zachowuje się zupełnie inaczej niż
zwykle. Prawdę mówiąc, mimo że z Beerym znali się dosyć dobrze,
dało się zauważyć, że tutaj w Durmstrangu nauczyciel jakby
odżył. Tak jakby to tu, a wręcz przy Cadanie Reidzie było jego
właściwe miejsce.
***
Nie chcąc
rezygnować z kolacji, postanowił udać się do jadalni.
Niespodziewanie okazało się, że jest jeszcze widocznie dużo
wcześniej niż myślał, bo nie było tam jeszcze zupełnie nikogo,
nawet grupy Riddle’a, która widocznie zdążała zupełnie gdzie
indziej, kiedy się na nią natknęli wraz z Hillem. Z tego też
względu Aren był pierwszą osobą, która pojawiła się na
wieczornej uczcie. Ciągle jeszcze skrzaty kończyły przygotowania.
Zabrał wobec tego kilka dyniowych bułeczek, parę babeczek i parę
innych rzeczy, które dało się wziąć na wynos. Na koniec
stwierdził, że potrzebuje jeszcze picia. Na stołach, były tylko
dzbany z napojami. Miał tylko jedno wyjście.
– Przepraszam, że przeszkadzam
podczas pracy, ale czy byłaby możliwość wziąć sok z owoców
leśnych na wynos? – zapytał grzecznie najbliższego skrzata,
krzywiąc się wewnętrznie na wyraz szoku, jaki ukazał się na
drobnej twarzy.
– O... oczywiście! Śmiałek zaraz
przyniesie! – odparł entuzjastycznie skrzat, znikając na moment.
Po chwili pojawił się z butelką w dłoniach i podał ją Arenowi
pytając: – Czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić?
– Nie, dziękuję za pomoc.
Chociaż... czy byłby to dla ciebie problem, jeżeli od czasu do
czasu podrzuciłbyś mi coś do jedzenia? Obawiam się, że omijam
ostatnio zbyt wiele posiłków.
– Absolutnie żaden problem! Proszę
zawołać tylko imię Śmiałka, a jedzenie się pojawi.
– Mów mi po imieniu proszę. Dziwnie
się czuję, gdy nazywasz mnie panem Śmiałku. Jestem Aren –
wyciągnął rękę, widząc jak skrzat patrzy na nią w
konsternacji, nie bardzo rozumiejąc o co mu może chodzić. Wziął
więc sam jego małą rączkę w swoją w delikatny uścisk i
potrząsnął nią lekko.
– Czy mogę zapytać co to oznacza
panie Arenie?
– Oznacza to, że bardzo miło mi cię
poznać – powiedział Grey i uśmiechnął się na widok oczu
stworzenia, które zrobiły się jeszcze większe z zaskoczenia.
– Ohh… Śmiałek również bardzo,
bardzo, bardzo się cieszy! – wykrzyknął skrzat, chwytając
ponownie jego dłoń w obie swoje i potrząsając nią radośnie.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję
Śmiałku tobie i pozostałym za całą pracę jaką tu wykonujecie.
Jesteście niesamowite! – dodał nieco głośnej widząc, jak
stworzenia jak jeden mąż unoszą głowy, przybierając taki sam
wyraz twarzy jak początkowo Śmiałek. Aren uśmiechnął się
serdecznie i pożegnał się machając im na koniec. Wydawało się,
że tutejsze skrzaty nie znały również tego gestu, ale Śmiałek
skopiował jego ruch. Kiedy zielonooki chłopak uśmiechnął się w
odpowiedzi, zrobił to jeszcze bardziej entuzjastycznie. Grey
opuścił pomieszczenie i nie widział już poruszenia jakie pojawiło
się wśród pozostałych tam stworzeń.
Nie spieszył się. Miał jeszcze
sporo czasu. Miał również wielką nadzieję, że Liam się zjawi.
W końcu tak naprawdę nie powiedział, że przyjdzie. Przeczucie
mówiło jednak Arenowi, że chłopak dotrze. Wyszedł wreszcie na
taras i niemal od razu zauważył samotną postać przy barierce.
Uśmiechnął się do siebie, podchodząc bliżej. Nie musiał się
starać hałasować, bo zdradzał go skrzypiący śnieg. Zadrżał
lekko stwierdzając, że tutaj, na tej wyeksponowanej na powiewy
wiatru od strony morza platformie, jest jeszcze zimniej niż na dole.
Znowu zadrżał z zimna, ale po chwili poczuł ciepło pochodzące z
zaklęcia ogrzewającego, rzuconego przez patrzącego na niego z
twarzą bez wyrazu durmstrandczyka. Aren w duchu obiecał, że zedrze
z niego tą maskę, ale głośno powiedział:
– Dziękuję. To bardzo pomocne,
zwłaszcza przy tej pogodzie. Przynajmniej mamy pewność, że nikt
przy zdrowych zmysłach nie będzie nam przeszkadzał. Chyba, że
znowu planujesz to samo co przy naszym pierwszym spotkaniu –
stwierdził spokojnym tonem Grey podchodząc też do barierki i
patrząc na spokojne, morskie wody mieniące się w świetle
księżyca. Był to przepiękny widok, który chciałby pokazać
Tomowi. Ciekawy był właściwie, jaka byłaby jego reakcja. Sądził,
że Riddle doceniał piękne rzeczy, choć tego nie okazywał. Nie
był to jednak czas na rozważania o czerwonookim chłopaku. Musiał
skupić się na Liamie. Stojący obok chłopak poruszył się, jakby
zamierzał coś powiedzieć, więc Aren cierpliwie czekał. Wreszcie
usłyszał ciche pytanie:
– Czy teraz coś by się zmieniło
gdybym zrobił to ponownie?
– Oczywiście. Nie pozwoliłbym ci
chodzić po barierce w mojej obecności, więc nawet o tym nie myśl.
– Oh... powinienem chyba wziąć tą
groźbę na poważnie. Nie chciałbym skończyć tak jak Hill... –
kiedy to powiedział, jego rysy złagodniały, a Aren przyznał sobie
punkt w myślach.
– Cóż... gumochłonowy incydent
okazał się mieć niespodziewane skutki. Jeszcze przez jakiś czas
będziemy musieli znosić swoją obecność na szlabanach. Nie sądzę
jednak, by James w stosunku do ciebie posunął się do takich
kroków. Jesteście zupełni różni, niczym noc i dzień.
– Opowiesz mi dlaczego się
pobiliście? Chciałbym zrozumieć.
Grey zastanowił się przez moment
lekkim uśmiechem maskując chwilę, w której rozważał jak ująć
słowami to co chciał powiedzieć. Widział w oczach Collinsa
ciekawość i nie zamierzał jej gasić. Tak naprawdę wiele go to
nie kosztowało. Opowiedział więc ze szczegółami jak doszło do
tamtej feralnej sytuacji na lekcji. W oczach Collinsa przewijały się
najróżniejsze emocje, a gdy opowiedział w jaki sposób obydwaj z
Jamesem skończyli w śluzie gumochłona przysiągłby, że Liam
ledwo powstrzymał się od wybuchnięcia głośnym śmiechem. Jego
oczy śmiały się i migotały wesołością. Aren w duchu
pogratulował sobie. Było to dobre rozpoczęcie rozmowy, zanim
przejdą do niewygodnych tematów:
– Skoro ja opowiedziałem ci o tym co
się stało, może teraz ty mi opowiesz jak wszedłeś w posiadanie
tego czegoś? – mówiąc to, wyjął z torby brakujący fragment
naszyjnika. Był w kształcie łezki. Pionowe druciki otaczały
niczym klatka tkwiącą w środku małą buteleczkę z czarną
substancją. Między nimi wiły się pnącza cierni, utrzymując
naczynko w miejscu. Aren postanowił, że nie będzie używał
żadnych opresyjnych metod przy oddawaniu tej rzeczy, dlatego też
teraz wyciągnął po prostu rękę do Liama i przekazał ją jemu:
– Wiesz co to jest? – zapytał
chłopak odbierając przedmiot i za pomocą magii naprawiając
wisiorek.
– Jad bazyliszka. Wystarczająca
ilość by zabić kilkukrotnie. Przecież przy tym jadzie wystarczy
draśnięcie... Mam nadzieję, że masz ze sobą łzy feniksa.
Chociaż tobie są one chyba nie potrzebne. Zauważyłem, że ten
naszyjnik chroni sporo zaklęć ochronnych. Sam je nałożyłeś,
prawda?
–Tak. Posiadanie przy sobie łez
feniksa w tym wypadku nie ma sensu. Dostałem to jako dziecko od
mojej matki...
– Dlaczego twoja mama miałaby ci
dawać coś takiego? Przecież mogłeś się niechcący zranić, a
wtedy... – sapnął zaskoczony Aren, nie mogąc uwierzyć w to co
słyszał. Mina Liama była jednak nadzwyczaj poważna. Po chwili
rozległ się jego krótki śmiech i słowa:
– Jesteś naprawdę inny... wiesz, że
mam jad bazyliszka, a martwisz się o moje własne bezpieczeństwo
zamiast o to, jak mógłbym go wykorzystać. Krzyżując ze mną
swoje ścieżki możesz skazać się na niebezpieczeństwo. Nie chcę
tego, więc lepiej będzie jeśli zapomnimy o tym i wszystkim innym,
nim będzie za późno.
– Jestem gotowy podjąć to ryzyko.
Nie bardzo rozumiem co prawda o co chodzi z tymi ścieżkami, ale
jestem przekonany, że nie zrobisz mi krzywdy – odparł pewnie
Grey, widząc jak Liam zacisnął dłonie z frustracji. Nie zamierzał
mu jednak niczego ułatwiać. Durmstrangczyk sam musiał przyznać,
że tak naprawdę chce jego obecności. Grey wiedział o tym, czuł
to, ale Collins zaprzeczał i bronił się przed tym z tajemniczych
powodów. Dlaczego? Musiał to odkryć: – Czy chodzi o Wrighta? To
przez niego, prawda?
– To nie jest twój interes!
– Czego się tak boisz? Co sprawia,
że patrzysz na mnie z wyrzutami sumienia i widoczną w oczach winą?
Co takiego mi zrobiłeś, że nie chcesz na mnie patrzeć? Dlaczego
właśnie teraz tak na mnie patrzysz. Odpowiedz mi.
– Bo wiem, że pewnego dnia cię
zabiję! Nie chcę tego! Proszę, skończmy to zanim się zaczęło
na dobre i rozejdźmy się każdy w swoją stronę – wyszeptał
Liam niemal błagalnie, a Aren zaskoczony wiadomościami i
przerażeniem widocznym na twarzy tego udręczonego chłopaka w
momencie, kiedy mówił o jego śmierci, zdecydował się
odpowiedzieć:
– Nie bądź niemądry, nie zrobisz
tego.
– Skąd ta pewność? Nie znasz mnie.
– Owszem, nie znam. Właśnie dlatego
teraz cię poznaję. Nie możesz tego po prostu zaakceptować?
– Nie ma mowy żebym zaakceptował
twoją śmierć. Dlaczego musisz być taki uparty?!
– A ty znowu o tym! Nie zginę! Wbrew
pozorom jestem całkiem odporny na umieranie! – rzucił
nonszalancko Aren, dopiero po chwili zdając sobie sprawę jak to
zabrzmiało. Zaczął się śmiać i dodał: – Nie wierzę, że
właśnie kłócę się z tobą o moją przyszłą śmierć. Śmierć
z twojej reki. Evan nie musi przecież o tym wiedzieć. Nikt nie
musi.
– Odejdź...
To była trudna przeprawa. Greyowi
kończyły się argumenty. W zasadzie nie bardzo też wiedział
jakich powinien użyć. Przecież nie znał tego chłopaka. Kiedy tak
jednak myślał, doznał olśnienia. Skoro słowa nie trafiały do
niego, trzeba było zadziałać inaczej. Grey przeklął w duchu
swoje głupie pomysły, ale nie zrezygnował. Odwrócił się w
stronę wyjścia i powoli ruszył w tamtą stronę. Odwrócił się
na moment widząc, jak chłopak chowa twarz w dłoniach ulegając
rozpaczy. To utwierdziło go tylko w podjętej decyzji. Odległość
była już dobra. Wziął kilka uspokajających, głębszych oddechów
i zaczął biec w stronę Collinsa krzycząc:
– Hej! Liam! Łap mnie!
Zauważył jeszcze zszokowane
spojrzenie chłopaka i po prostu skoczył za barierkę. Mimo że
wiedział, że są nałożone zaklęcia ochronne, sam skok był
straszny. Wrażenie spadania, kiedy tak patrzył w dół, w czarną
czeluść przepaści też było okropne, ale kiedy poczuł mocny
uścisk dłoni i spojrzał w górę, widział już tylko światło i
niewidzące, nieobecne spojrzenie Collinsa.
Liam bał się kolejnej wizji z Arenem
w roli głównej. Pojawiła się oczywiście tuż po tym jak uchwycił
rękę zielonookiego chłopaka. Silny stres też pewnie pomógł w
tym, że ujrzał ją niemal natychmiast. Widział siebie i jego. Tym
razem mieli wymierzone w siebie różdżki. Przez moment zalał go
zimny pot, ale nagle usłyszał swój własny śmiech. Dołączył do
niego śmiech Arena i zaczęli wymieniać salwę zaklęć. Ku
własnemu zdumieniu Liam zauważył, że ma na sobie szaty Hogwartu,
Aren natomiast Durmstrangu. Wyglądało to na dobrą zabawę. Zanim
wizja się rozmyła wiedział, że dobrze ocenił umiejętności
Arena w posługiwaniu się różdżką. Wrócił do rzeczywistości,
wciągając hogwartczyka z powrotem na taras. Obaj dyszeli ciężko,
a po chwili Collins usłyszał:
– To było straszne! Nie róbmy z
tego tradycji dobrze?
– Dlaczego to zrobiłeś? Gdybyś się
niefortunnie odbił od bariery, mógłbyś się poważnie zranić –
miał świadomość, że nie dopuścił by do tego, że rzuciłby
zaklęcie, ale chciał znać powód.
– Nie martwiłem się o to w ogóle.
Wiedziałem, że mnie złapiesz i tak się przecież stało. Sam
widzisz. Nie zabijesz mnie. Jestem o tym w pełni przekonany.
Liam milczał przez dłuższy czas,
starając się zrozumieć działania Arena. Dlaczego z takim uporem
walczył, by stworzyć z nim jakąkolwiek relację? To było dziwne.
Dlaczego robił dla niego tak wiele, podczas gdy on... Był pewien,
że Relin opowiedział Arenowi o nim co tylko mógł. Nie lubili się
z Samuelem, więc nie mogło to być nic dobrego. Najgorsze było to,
że wszystko co Relin z pewnością przekazał, było prawdą. Mimo
to Aren nigdy nie zmienił do niego stosunku. Zawsze zachowywał się
tak samo. Mało tego, był jedyną chyba osobą, która w niego
wierzyła. Uśmiechnął się do Greya i zapytał:
– Kto normalny rzuca się w przepaść,
krzycząc by go złapać?
– Hmm... ja jestem niewinny. Ja tylko
brałem przykład. Na szczęście osoba, która mnie łapała miała
również dobry przykład... – odparł lekko Aren i uśmiechnął
się w odpowiedzi. Po chwili jednak spoważniał i dodał: – Jest w
tobie coś takiego, że jestem zupełnie spokojny w twoim
towarzystwie. Mogę się odprężyć, nie martwiąc się o inne
sprawy, które mam teraz na głowie. To bardzo dobre uczucie...
wybacz, bredzę… – zakończył trochę zmieszany tym nagłym
wyznaniem.
– Ty sprawiasz... to znaczy... zawsze
kiedy jesteś obok czuję, że chcę cię ścigać, a jednocześnie
uciec jak najdalej. Robisz i mówisz rzeczy, których jeszcze nigdy
nie widziałem, ani nie słyszałem. Zachowujesz się wobec mnie
inaczej niż inni. Właściwie to wciąż traktujesz mnie tak samo.
Nawet teraz. To dziwne. Inni tak nie robią. Czuję, że mogę być
kimś lepszym niż obecnie... Ty to sprawiasz. Walczę z rzeczami, z
którymi nigdy nie walczyłem. To mnie przeraża...
– Jednak wciąż tutaj jesteś... Czy
to oznacza, że jednak postanowiłeś pogodzić się z faktem, że
nie zrobisz mi krzywdy? Wbrew temu co wcześniej mówiłeś?
–
Masz rację... Nie zrobię tego – Liam nie potrafił już walczyć
z pokusą zmiany czegoś w swoim życiu. Nie chciał i nie potrafił
walczyć też z Arenem. Lubił go. Wiedział to na pewno. Patrzył na
rozpromienionego chłopaka i jego zielone, roziskrzone oczy czując
spokój.
Spędzili jeszcze jakiś czas na
tarasie. Rozmowy toczyły się wokół zupełnie zwyczajnych, wręcz
przyziemnych spraw. Omawiali prace domowe, lekcje, nauczycieli,
zjedli jedzenie przyniesione przez Arena. W duchu Liam zastanawiał
się, czy właśnie tak wyglądała normalność? Jeżeli
rzeczywiście tak było, pragnął jej z całego serca. Miał
nadzieję, że ten chłopak obok pomoże mu ją osiągnąć, bo
przecież wiele musi zmienić. Doskonale sobie zdaje sprawę z tego,
że jego samego nie można zaliczyć do grona ludzi normalnych. Może
właśnie dlatego tak do siebie pasowali? W końcu obaj byli na swój
sposób inni. W pewnym momencie Collins złapał w dłoń naszyjnik
od matki przez chwilę go obserwując. Teraz dopiero zaczynał
rozumieć w pełni jej słowa wypowiedziane w momencie, kiedy mu go
dawała.