Rozdział 39: Eliminacje
Już szósty raz sprawdziła, czy ma
wszystko co mogło okazać się niezbędne. Z niecierpliwością
czekała na tego konkretnego osobnika, który miał jej towarzyszyć
do Durmstrangu, a który oczywiście się spóźniał. Wciąż nie
była do końca pewna, czy postąpiła słusznie zgadzając się na
sędziowanie podczas Turnieju, ale z drugiej strony zdawała sobie
sprawę z tego, jak rzadko oczekiwany osobnik oferował takie
udogodnienia jakie zaproponował jej. Głównym atutem było, że
mogła zobaczyć i poobserwować swoich Przeznaczonych. Chciała na
własne oczy przekonać się jak sobie radzi ta dwójka. Oczywiście
nadal obowiązywały ją ograniczenia. Nie mogła ingerować.
Od ostatniego spotkania z Arenem minęło
sporo czasu i nie wątpiła, że chłopiec miał teraz dużo na
głowie. Nie miała mu za złe braku kontaktu. Przypuszczała, że
bycie uczniem w szkole magii, nie będąc w stanie z tej magii
korzystać, może być absorbujące. Natomiast w takiej sytuacji
bycie uczestnikiem Turnieju Trójmagicznego, zdecydowanie pochłania
myśli i czas... Do tego dochodziły relacje z innymi... Martwiła
się, ale miała nadzieję, że Tom, bezsprzecznie bezpośrednia
przyczyna uczestnictwa Arena w Turnieju, poczuje się odpowiedzialny
za bezpieczeństwo chłopaka i o nie zadba w ten, czy też inny
sposób.
Kasandra sapnęła zniecierpliwiona.
Była już spóźniona co najmniej kwadrans. Drań się nie spieszył.
Kolejny już raz spojrzała na zegar, a po chwili w lustro,
zamierzając poprawić włosy. Dopiero wtedy zobaczyła odbicie
oczekiwanego osobnika. Nie zaskoczyło jej to. Przywykła do jego
nagłych pojawień się i zniknięć. Za to nie zamierzała puścić
mu płazem jego zachowania i zmrużyła w złości oczy, wciąż
patrząc na jego odbicie w lustrze. Ten tylko uśmiechnął się tym
swoim firmowym uśmieszkiem w odpowiedzi, ukłonił się lekko na
powitanie i dodał wyjaśniająco:
– Musisz mi wybaczyć moja droga.
Jestem ostatnio bardzo zajęty... Doprawdy, nie pamiętam kiedy mój
czas był tak bardzo wypełniony jak w ostatnich dniach...
– To nieco ironiczne nie uważasz?
Chociaż, kiedy się tak zastanowić... przecież twoim głównym
zajęciem jeszcze jakiś czas temu były specyficzne zakłady i
ciągłe, nachalne wręcz, dotrzymywanie mi towarzystwa.
– Oh... doprawdy. Wystarczyło po
prostu powiedzieć, że się stęskniłaś. Nie musisz tego ukrywać.
Zwłaszcza przede mną. Nie dziwię ci się. W końcu mam czarującą
osobowość.
– O tak. Zwłaszcza, że przez to
znam większą część swojego przyszłego życia... zmieńmy jednak
temat. Mam nadzieję, że masz ze sobą świstoklik do Durmstrangu.
Tamtejszy dyrektor pewnie już się niecierpliwi naszą zwłoką. W
zasadzie to twoją, bo ja byłam gotowa w odpowiednim momencie –
dodała uszczypliwie kobieta, ujmując równocześnie przybyłego pod
zaoferowane jej ramię.
– Kiedyś byłaś bardziej rozrywkowa
moja droga. Dobrze wobec tego, nie przedłużajmy... gotowa czy też
nie, ruszamy! – wykrzyknął wesoło mężczyzna, płynnym ruchem
sięgając do kieszeni po zegarek, który w mgnieniu oka przeniósł
ich z jej mieszkania, wprost do kwater dyrektora Durmstrangu.
Wylądowali na środku dużego
przestrzennego salonu. Kasandra kątem oka dostrzegła znajomą twarz
Armando Dippeta. Oprócz niego w pomieszczeniu znajdowali się dwaj
pozostali dyrektorzy, których wizerunki znała z gazet i trzy
nieznane jej osoby. Czuła na sobie spojrzenia obecnych, ale
przyjmowała je ze stoickim spokojem. To było dla niej normalne.
Zawsze wzbudzała swojego rodzaju sensację. Milczenie przedłużało
się, choć spodziewała się, że jej uciążliwy towarzysz postara
się usprawiedliwić ich spóźnienie. Czuła pod dłonią napięte
mięśnie jego ramienia, więc trochę zaskoczona zerknęła na niego
dyskretnie, utrzymując na twarzy powitalny uśmiech. Wydawał się
spięty, nieobecny duchem, jakby zamrożony. To było dziwne, ale nie
było już czasu na zastanawianie się nad jego reakcją. Musiała
działać i wyrwać go z transu. Z niewielu dostępnych możliwości
wybrała uszczypnięcie w trzymane ramię. Niewidoczne, ale jak się
okazało skuteczne. Oprzytomniał momentalnie i od razu zorientował
się w sytuacji rozpoczynając z miejsca powitalną mowę:
– Witajcie szanowni państwo. Nazywam
się John Wair, niektórzy a was już mnie znają. Jestem
wiceministrem amerykańskiego Ministerstwa Magii, znanego również
jako MACUSA. Obok mnie, jak pewnie zdążyliście się domyślić,
stoi Kasandra Tralawney, która zgodziła się zostać jednym z
jurorów w nadchodzącym Turnieju... Przy okazji chciałbym
przeprosić za nasze spóźnienie. Moja towarzyszka została niestety
źle poinformowana na temat godziny naszego spotkania i stąd wynikło
to małe nieporozumienie... – kiedy tylko padły ostatnie słowa,
mężczyzna chichocząc w myślach, poczuł na swoim ramieniu
boleśnie wbijające się palce kobiety. Spodziewał się takiego
upomnienia, a właściwie ciekawy był jak mu je przekaże. Był
usatysfakcjonowany, choć na zewnątrz utrzymał uprzejmy uśmiech.
– To zaskakujące Kasandro, że
przyjęłaś oferowaną funkcję. Zawsze unikałaś rozgłosu. Nie
mówię, że mnie twoja decyzja nie cieszy, ale pozwól, że
zapytam... Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? – minister
brytyjskiego Ministerstwa Magii Leonadro Spencer Moon podniósł się
z miejsca i wraz z Armando Dippetem podszedł do nowo przybyłych,
podając na powitanie dłoń:
– Oh... uwierz mi... gdyby nie pewne,
dosyć skomplikowane okoliczności, o których niestety jak wiecie
nie mogę mówić, zapewne moja noga nigdy by tutaj nie stanęła...
Mam nadzieję, że panowie rozumieją... nie mogę więcej wyjawić...
– uśmiechnęła się przepraszająco Kasandra, równocześnie w
myśli dodając sobie, jakie to błogosławieństwo być wieszczką.
Nikt nie dopytuje się o szczegóły.
– Pani Tralawney! To zaszczyt panią
poznać! Alice Gryffin dyrektor Ilvermorny – pospieszyła z
przywitaniem, troszkę przepychając się między obydwoma
rozmawiającymi mężczyznami i podając dłoń, kobieta w średnim
wieku z rudymi, zaczesanymi elegancko do tyłu włosami. W jej
fryzurze, miejscami można było ujrzeć siwe włosy. Chwilę później
uścisnęła również dłoń Waira, ale kontynuowała rozmowę z
Kasandrą: – Sądziłam, że to były tylko czcze plotki. Chodziły
bowiem słuchy, że zgodziła się pani być sędzią. Okazuje się,
że nie miałam racji wątpiąc. Korzystając wobec tego z okazji
chciałabym zapytać...
Przerwało jej ciche chrząkniecie ze
strony dyrektora Durmstrangu, który nic nie powiedział, a jedynie
skłonił przed przybyłymi głowę na dzień dobry i wskazał im
przygotowane wcześniej miejsca, zapraszając w ten sposób do
zajęcia ich. Oboje usiedli, a Kasandra przyjęła taki rozwój
sytuacji z zadowoleniem. Co prawda przygotowała się na to, że
tutaj nie będzie miała takiego spokoju do jakiego przywykła.
Jednak użeranie się z niewygodnymi pytaniami i ludźmi mogło
poczekać. Jakoś nie miała na nie ochoty od pierwszych chwil.
Miejsce obok zajął nieznany jej
mężczyzna. Kiedy na niego spojrzała skłonił głowę, a dyrektor
tej szkoły pospieszył z prezentacją:
– Pani Tralawney, przestawiam
kolejnego z sędziów, pana Able Fleminga. Jest w naszym
Ministerstwie odpowiedzialny za Wydział Magicznych Gier i Sportów.
Dalej natomiast siedzi panna Irmina Larsen, która jest magomedyczką
i będzie troszczyć się o zdrowie i ewentualne obrażenia
uczestników Turnieju.
Kasandra z uprzejmym uśmiechem
wymieniła z wymienionymi ukłony, a przy okazji poświęciła
chwilkę na przyjrzenie się im. Nazwisko mężczyzny było jej
znane. Czasem wymieniano je w gazetach, ale twarzy nie kojarzyła. O
ile sobie przypominała, nigdy nie pojawiła się na żadnej
fotografii. Larsen natomiast nie prezentowała się przyjemnie i
wieszczka zaczęła już z góry współczuć uczestnikom, którzy
będą musieli korzystać z usług tej kobiety. Nie wyglądała miło.
Miała surowy wyraz twarzy i ostre spojrzenie, którym mierzyła
każdego bez wyjątku. Jakoś nie budziła zaufania. Zdecydowanie nie
był to medyk, któremu osobiście chciałaby oddać w ręce swoje
zdrowie i życie. Oczywiście gdyby była zmuszona, gdyby nie miała
wyjścia, to co innego, ale dobrowolnie nigdy by się na to nie
zdecydowała.
Kiedy tak zamyślona przeniosła wzrok
na ostatnią nieznaną jej osobę, oślepił ją nagle blask flesza
magicznego aparatu i zanim odzyskała pełną ostrość wzroku
usłyszała entuzjastyczne powitanie:
– Lars Ouren do usług! Będę
zajmować się komentowaniem potyczek i wydarzeń podczas Turnieju.
Będę też odpowiedzialny za kontakty z mediami.
– Panie Ouren, to ostatnie
upomnienie. Mówiłem już o tym, by nie robić znienacka zdjęć,
zwłaszcza szanowanym gościom... Jak został już pan wcześniej
poinformowany, jeżeli nie będzie się pan stosował do moich
wytycznych, osobiście wystosuję pismo z żądaniem, by zastąpić
pana kimś bardziej kompetentnym – ostry głos dyrektora placówki,
w której przebywali spowodował, że entuzjazm młodego reportera
znacznie opadł. Ukłonił się przed wieszczką i powiedział dość
pokornym tonem:
– Bardzo przepraszam. Obiecuję, że
to się więcej nie powtórzy. Byłem bardzo podekscytowany pani
obecnością, stąd mój nietakt. Jeszcze raz proszę o wybaczenie –
po tych słowach cicho wycofał się pod ścianę. Wyglądał jakby
dla odmiany zamierzał zniknąć, wtopić w otoczenie. Dyrektor
Durmstrangu odprowadził go wzrokiem, po czym omiótł spojrzeniem
swoich gości i oznajmił:
– Jutro zostaniecie państwo
oficjalnie przedstawieni uczniom. Informacje o was zostaną
przekazane już dzisiejszej nocy i pojawią się w porannej prasie.
Tak będzie lepiej. Ominiemy w ten sposób nikomu niepotrzebny etap
szerzenia się plotek i pogłosek co do składu sędziowskiego.
Przygotowania do etapu eliminacji do Turnieju rozpoczną się już
jutro. To wystarczająco dużo czasu, by skończyć do weekendu,
kiedy to pojawią się goście na trybunach. Wyznaczeni do tego
zadania pracownicy wszystkich trzech Ministerstw, zjawią się wraz z
nadejściem poranka i rozpoczną prace. Proponuję, byśmy po raz
ostatni przejrzeli zasady Turnieju i zadania eliminacyjnego, które
różni się od innych zadań i służy jedynie do ustanowienia
odpowiedniej kolejności występowania grup szkolnych przy pierwszym
etapie. Będzie miało też pewien, niewielki wpływ na kolejność
podczas następnych części Turnieju.
Zebranie potoczyło się dalej, a
Kasandra już po kilku punktach poczuła senność. Oczywiście nie
pokazała tego po sobie, ale miała ochotę stąd wyjść do
przeznaczonej sobie komnaty i zasnąć tam smacznie. Pierwszą
trudnością było, że nie bardzo wypadało stąd wyjść, a
kolejną, że nie wiedziała gdzie znajdują się jej kwatery w tym
zamku. Kątem oka zerknęła na Waira, ale ten zdawał się doskonale
bawić pośród następujących po sobie punktów regulaminu, zasad
punktacji i innych przepisów.
Pozostało robić dobrą minę do złej
gry, w czym miała niewątpliwie wprawę. Przecież często natykała
się, dyskutowała, a prawdę mówiąc wręcz męczyła z tym
osobnikiem, który radośnie zanurzał się we wszystkie polityczne
gierki i wyglądał przy tym wesolutko jak ryba w wodzie.
Po pewnym czasie spotkanie dobiegło
końca. Wieszczka przyjęła to z ulgą, bo ledwo udawało jej się
utrzymać odpowiedni wyraz twarzy i nie okazać wszechogarniającego
znużenia. Zamieniła jeszcze to z tym, to z tamtym kilka słów i
nareszcie nastąpił ten moment, na który czekała z utęsknieniem.
Skrzat domowy odprowadził ją do przeznaczonych dla niej
pomieszczeń, które miała zajmować podczas pełnienia funkcji
sędziego Turnieju Trójmagicznego. Zamierzała jak najszybciej
wylądować w łóżku. Uważała, że sen dobrze jej zrobi, a poza
tym przyspieszy dzień jutrzejszy.
Nie mogła już doczekać się poranka.
Bardzo chciała zobaczyć Arena i Toma. Była ciekawa jakie zmiany
zaszły w obydwu chłopcach. Chciała zamienić parę słów z Arenem
na osobności. Na pewno sporo wydarzyło się od ich ostatniego
kontaktu.
Kiedy już po wieczornych ablucjach
spoczywała w pościeli, poświęciła myśl jeszcze jednej sprawie,
która była dość istotna. Pamiętała ten moment zawieszenia, w
który wpadł osobnik ukrywający się pod twarzą Waira. Pierwszy
raz widziała tego typu reakcję mężczyzny. Z pewnością związana
była z wyczuwalną obecnością Jego. Ona również wyczuwała tą
obecność. Nie była intensywna, ale za to rozciągała się na cały
chyba, ogromny przecież gmach. Postanowiła, że wstrzyma się z
działaniami do czasu spotkania ze swoimi Przeznaczonymi, a
przynajmniej z Arenem. Z tą myślą zasnęła spokojnie.
***
Nie mógł spać. Kręcił się. Co
jakiś czas odsuwał z twarzy swoje długie blond włosy i rozmyślał.
Wczorajsza deklaracja Arena wygłoszona do Toma bardzo go poruszyła.
Dlaczego tak się stało... przecież to w zasadzie on, a nie Tom
jako pierwszy zaprzyjaźnił się z zielonookim, nawet jeśli
początkowo bodźcem był rozkaz i jakieś głupie pobudki. Pamiętał
doskonale jak osobowość Greya na niego podziałała. Jak szybko
skruszały, a później runęły jego wewnętrzne mury, budowane
pracowicie przez lata. Nigdy dotąd nie spotkał osoby, która w tak
krótkim czasie zaskarbiła sobie jego pełne zaufanie. To było
dziwne i takie inne. Zresztą Aren miał wpływ nie tylko na niego.
Widział jak inni z grupy reagują na zielonookiego chłopaka. Dało
się zaobserwować powszechną sympatię jaką go obdarzają.
Oczywiście Rudolf był wyjątkiem, ale nawet on trochę jakby ...
nie ważne. Aren zachowywał się w taki, a nie inny sposób zupełnie
naturalnie, bez celowego zamysłu. Po prostu taki był. I w końcu
stało się. On, Abraxas Malfoy wpadł w te nieumyślnie zastawione
sidła. Mógł o tym rozmyślać, mógł się nawet przeklinać za
głupotę, ale czasu nie mógł cofnąć i niczego w sobie zmienić...
Deklaracja Arena zabolała, choć
przecież zdawał sobie już sprawę z tego jak sprawy wyglądają...
Mimo wszystko pierwszy raz widział tych dwóch w tak bliskim
kontakcie. Ta siła i zdecydowanie w oczach Arena... Spojrzenie
zarezerwowane tylko i wyłącznie dla Toma... to zabolało chyba
najbardziej. I świadomość, że dla Riddle’a właśnie, Grey
przekroczył wszelkie granice i zdecydował się na kroki, o których
żaden z nich nawet by nie pomyślał.
Najgorsze było jednak to, że w takim
momencie on sam nawet nie sięgnął po różdżkę w obronie Arena.
Zwyczajnie wiedział... był przekonany, że Tom nie zrobi mu
krzywdy. Znał Riddle od lat. Widział to jakoś w jego postawie. To
był kolejny gwóźdź do trumny dla niego, Abraxasa. Żałował, że
tak dobrze znał ich Pana. Wtedy nie widziałby tych wszystkich zmian
i odmienności w jego zachowaniu, które wywoływał Aren...
Po trzeciej w nocy młody Malfoy poddał
się i zapalił światła. Takie leżenie i rozmyślanie nie miało
już sensu. Ruszył w stronę stołu, gdzie już wcześniej rozłożył
notatki oraz pergaminy z runami. Musiał przemyśleć to, co
opowiedział mu Aren o spostrzeżeniach Jamesa Hilla. Najwyraźniej
nie docenił tego chłopaka. Co prawda na usprawiedliwienie mógł
powiedzieć, że informacje o Hillu mieli bardzo wybiórcze i z
pewnością nie były one pełne, a niektóre jak się okazało wręcz
sprzeczne.
Trzeba było wziąć na tą osobę
solidną poprawkę. Na pewno wiedział jedno... nie było przesady w
stwierdzeniu Roweny, że Hill ma wielki talent do run. To był fakt
niezaprzeczalny. Potwierdzeniem było odkrycie przez niego runy
laukaz. Na razie co prawda nie powiązał jej z innymi
sekwencjami, ale zawsze mogło się to zmienić. Musiał upewnić się
osobiście, czy James posuwał się w analizie dalej, czy też
ugrzązł. To była dla niego pewnego rodzaju nowość. Dotąd nikt
nie zdołał zorientować się w tym co robił z runami. Nikt nawet
nie zbliżył się do etapu, który osiągnął Hill.
Abraxas poczuł przemożną potrzebę
rozmowy z Jamesem, ale widział pewną, podstawową trudność. Nigdy
w zasadzie nie zamienił z nim słowa, dlatego musiał jakoś znaleźć
pretekst i odpowiedni moment do rozmowy. Mogło być trudno, ale nie
tracił nadziei ze względu na dobro Arena i ze względu na chęć
zaspokojenia własnej ciekawości.
Rozmyślał, pracował nad runami, ale
po pewnym czasie cicho roześmiał się konstatując, że nawet one
kojarzą mu się z zielonookim chłopakiem. Spędzali przecież nad
nimi sporo czasu. Korepetycje z run były doskonałym pretekstem do
tego, żeby spędzać z Arenem więcej czasu. Co prawda zawsze jakoś
miał wrażenie, że ten płynie zbyt szybko, ale nie zamierzał
narzekać. W końcu łączył w tych spotkaniach wszystko, co
sprawiało mu przyjemność: runy i Greya.
Sięgnął po pusty pergamin i
znieruchomiał na moment z zaskoczenia. Ktoś cicho pukał do drzwi.
Abraxas zmarszczył lekko brwi niezbyt pewny, czy dobrze słyszał.
Ponowne pukanie przekonało go jednak, że miał rację. Uprzejmie
pukać mogła tylko jedna osoba. Tylko co robiła tutaj o tej
porze... Jego serce przyspieszyło, kiedy ruszył do drzwi, żeby
potwierdzić swoje przypuszczenia. Otworzył je i ujrzał spodziewany
widok – zielone oczy.
Niespodziewana natomiast była reakcja
tych oczu na jego widok. Zupełnie nagle rozszerzyły się w szoku, a
później zauważył w nich zmieszanie i Aren odwrócił wzrok lekko
się rumieniąc. Abraxas zmarszczył brwi w zastanowieniu, ale
dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego jaka była tego
przyczyna. Podszedł do drzwi bez zastanowienia, raczej nie do końca
ubrany. Miał na sobie tylko spodnie od piżamy. Zmieszanie Arena,
zawsze było urocze, więc nie zamierzał ingerować, ale
zapraszająco cofnął się w progu, gestem skłaniając gościa do
wejścia i zamknął za nim drzwi. Dopiero kiedy się to stało, Aren
się odezwał:
– Przepraszam Abraxasie, że
przyszedłem o tej porze. Sam dopiero skończyłem... i zobaczyłem u
ciebie światło...
– Aren... mówił ci ktoś, że
zaczynasz rozmowę nie tej strony co trzeba?
– Oh... parokrotnie. Wybacz –
uśmiechnął się w odpowiedzi zielonooki, mając przed oczami
wspomnienie Toma, który zrobił to jako pierwszy. Westchnął i
zaczął ponownie: – Od początku wobec tego. Jak wiesz miałem
problem z pewnym eliksirem, który powinien działać, ale za każdym
razem kiedy próbowałam go na sobie nie działał. Chyba w końcu
odkryłem przyczynę – zakomunikował Aren przysiadając na łóżku
i okrywając sobie stopy pościelą.
Malfoy uśmiechnął się siadając
naprzeciwko niego. Znał już arenowe zwyczaje. Wiedział na co czeka
Grey. Na pytanie co to takiego. Abraxas poczuł ciepło w sercu. To
on był zawsze pierwszą osobą, do której szedł Aren, jeżeli
chodziło o takie rzeczy jak dzielenie wspólnej radości, czy też
goryczy niepowodzeń podczas tworzenia eliksirów. Miał to, czego
Riddle nie dostąpił. Pełne zaufanie ze strony Greya, choć Aren
często mu mówił, że jest kilka rzeczy, o których nie może mu
powiedzieć. Nie martwiło go to. Mieli przecież umowę. Wiedział
doskonale, że powiernikiem części sekretów zielonookiego jest też
Relin. Poznał go już na tyle, że jakoś mu to nie przeszkadzało.
Zresztą, nie miał prawa o tą część dopytywać.
Aren zaczął się kręcić
niecierpliwie i Abraxas zorientował się, że dość długo zwlekał
z odpowiedzią. Należało to naprawić:
– Co udało ci się odkryć?
– Pamiętasz jak opowiadałem ci o
parzących sidłach i o tym jak starałem się znaleźć odpowiednie
zastosowanie cieczy, która zaczęła się od jakiegoś czasu zbierać
w liściach? Próbowałem dodać ją do eliksiru w rozmaitych
wariantach i połączeniach, ale nie uzyskałem niczego. Zawsze
pojawiało się to przeklęte rozwarstwienie. To był jakiś próg,
którego nie dawało się przekroczyć.
– Parzące sidła? Czy to była ta
urocza roślinka, przez którą ostatnio nie czułem przez jakiś
czas dłoni? Niezwykle czepliwa jest. Doprawdy... Nie możesz trzymać
w szafie milszych rzeczy? Ta roślinka za jakiś czas może zechcieć
cię pożreć.
– Nie musisz się martwić. Nie
zaatakuje nikogo, Beery nałożył na szafę odpowiednie zaklęcia, a
na mnie jak wiesz jej pnącza nie działają. Ostatnio zgubiła cię
ciekawość. Mogłeś tam nie zaglądać... ale do rzeczy. Pamiętasz
naszą ostatnią wizytę w gabinecie profesora i... ciamarnicę? –
dodał zielonooki z wyraźnie mniejszym entuzjazmem.
– Mhm... mówimy o tym zabójczym
jadzie, który ostatnio piłeś? Nie mów, że potrzebujesz więcej.
Na przykład zamierzasz spożyć tą konkretną część woreczka
żółciowego, gdzie stężenie trucizny jest najwyższe. A może
czekałeś aż nie będę patrzył i wypiłeś tą drugą porcję
mimo, że prosiłem żebyś zaczekał...
– Daj spokój Abraxasie! Przeprosiłem
już przecież! – westchnął cierpiętniczo Aren, lekko
szturchając blondyna nogą osłoniętą kołdrą. Abraxas chwycił
go nagle za tą stopę unosząc ją i popychając. Zmusił w ten
sposób Greya do wylądowania na plecach. Po tym pochylił się nad
nim, wciąż przytrzymując jego nogę i uniemożliwiając mu
wymknięcie się z matni. Powiedział spokojnie:
– Aren, mimo twoich niesamowitych
zdolności, nie powinieneś aż tak bardzo testować swojego
szczęścia... Nie możesz też zakładać, że twoje życie należy
tylko do ciebie. Jesteś częścią również mojego życia na
przykład. Bez ciebie nie potrafię sobie już nawet wyobrazić jak
wyglądałaby moja egzystencja. Po spotkaniu ciebie nabrała tylu
barw... Dlatego proszę Aren. Pozwól mi dbać o ciebie równie
mocno, jak ty dbasz o mnie. Pomogę ci zawsze, gdy będziesz tego
potrzebować.
– I tutaj dochodzimy do momentu, w
którym proszę cię o najgłupszą rzecz jaką mogłem wymyślić w
ostatnim czasie. Muszę. Jestem trochę pod ścianą. Jeżeli moja
teoria się sprawdzi, to szykuje się spory przełom. To pomoże
mi... w przyszłości. Oczywiście zadbałem o wszystkie środki
bezpieczeństwa. W zasadzie... tak naprawdę tylko ciebie mogę o to
prosić... – stwierdził Aren, niepewnie zerkając na niego.
Abraxas nadal zachowując spokój puścił wreszcie trzymaną
kończynę, opadł obok Greya na łóżku i powiedział lekko:
– Cokolwiek to jest, zrobię to.
Chciałbym jednak poznać dalsze szczegóły. Przypominam, że
skończyliśmy na cimarnicy... – Aren z uśmiechem odwrócił twarz
w jego kierunku mówiąc:
– Mówiłem już, że cię uwielbiam
Abraxasie?
– Owszem. Choć założę się, że
po tym co usłyszę będziesz musiał robić to znacznie częściej.
Teraz pewnie przejdziemy do momentu, w którym tłumaczysz mi o co
chodzi. Co prawda podejrzewam, że zgubię się jakoś w połowie,
ale z drugiej strony mam nadzieję, że może jednak dotrwam do
jakiegoś dalszego etapu. Potem jeszcze wymienisz i objaśnisz mi
wszystkie środki bezpieczeństwa. Jakoś tak czuję, że na końcu i
tak dojdę do wniosku, że być może zbyt pochopnie się zgodziłem.
W zasadzie ten wniosek nic nie zmieni. Obydwaj wiemy, że i tak to
zrobię dla ciebie. To co zaczynamy?
– Merlinie, to przerażające jak
dobrze mnie znasz. Wobec tego nie przedłużając przejdę teraz do
omawiania ...
– To będzie dłuuuga noc – lekki
kuksaniec przywołał blondyna do porządku, a po chwili padły
słowa:
– Nie przeszkadzaj Abraxasie. Na czym
to ja...
***
Śniadanie przebiegało w nieco innej
atmosferze niż zwykle. Jak zauważył Orion, przy nieco powiększonym
stole nauczycielskim, panowało dużo większe ożywienie. Obok tego
stołu stał drugi, przy którym było dziewięć miejsc dla
dziewięciu osób po trzy z danej szkoły. Każda z trójek miała
nad sobą odpowiedni herb. Byli obecni wszyscy, oprócz pewnej dwójki
reprezentantów z ich szkoły.
Zerknął na Toma. Nie pokazywał nic
po sobie, ale Black dałby sobie rękę odciąć, że jest
zirytowany. Aura wokół niego była i tak o wiele lżejsza niż w
poprzednich dniach. Zmieniło się to po interwencji Arena.
Deklaracja Greya i jego zachowanie, sprawiły tą zmianę w ciągu
kilku minut. To było w sumie szokujące.
Dla Oriona jednak jaskrawo jasne stało
się, że Greyowi zależy na Tomie. Inaczej nie starałby się tak
bardzo. Na przykład od Abraxasa dowiedział się, że Aren
przyczynił się do tego, że Riddle nie poniósł konsekwencji po
ataku na Relina. Sam się sobie dziwił, że dostrzegł to tak późno.
Traktował tego zielonookiego Ślizgona bardziej jak ciekawy, wręcz
egzotyczny, nowy obiekt zainteresowań ich Pana. Egzemplarz, który
odbiegał swoim zachowaniem od wszelkich norm. Było to widoczne
zwłaszcza przy Tomie. Inni również tak go traktowali, albo
przynajmniej podobnie. Przez głowę chyba nikomu z nich nie przeszło
nawet podejrzenie o romantycznych relacjach między tymi dwoma. Do
czasu... okazało się bowiem, że od początku w relacjach między
ich Panem, a Arenem było coś więcej. Dużo więcej...
Czas mijał i jak dotąd zguby się nie
pokazały. Orion zaczynał się niepokoić. Co do Arena, nieobecność
była w zasadzie dopuszczalna, choć oczywiście nieodpowiednia.
Chłopak często wpadał w różne kłopoty. Abraxas jednak miał
głowę na karku i nie miał skłonności do nieobliczalnych
zachowań. Co prawda będąc z Greyem często się zapominał, ale
raczej panował nad tym co robi. Niemniej, ponieważ nie było ich
obu podejrzewał, że tym razem w coś się wspólnie wplątali. To
połączenie nie zwiastowało niczego dobrego.
Tok jego myśli przerwało powstanie z
miejsca dyrektora Muntera, który przywołał uczestników na ich
nowe miejsca przy przygotowanym stole. Orion uważnie przyglądał
się ich Panu, który zmarszczył lekko brwi, ale niemal natychmiast
przybrał zwyczajny dla siebie wyraz twarzy, wstał z miejsca i
spokojnie udał się w stronę miejsc dla Hogwartu. Nie zawahał się
nawet, tylko zajął środkowe. Niby można było założyć, że
zrobił to ze względu na fakt, że był głównym uczestnikiem, ale
przeczucie i długoletnia znajomość Riddle’a mówiły Orionowi,
że bardziej chodziło o odseparowanie od siebie Arena i Abraxasa.
Tymczasem do Toma podszedł Beery i
zamienił z nim kilka słów. Kiedy wracał do stołu
nauczycielskiego widać było, że ma zmarszczone brwi. Powiedział
coś krótko do dyrektora, a ten tylko pokręcił z widocznym
niezadowoleniem głową i łypnął na niego złym okiem. Beery
przybrał pozę skruszonego, a nawet zawstydzonego, ale Black znał
go przecież. Wiedział, że to tylko perfekcyjna maska i
najwyraźniej nie tylko on tak sądził. Przypadkiem zahaczył
wzrokiem o Reida... wiedział, że znali się wcześniej, jeszcze w
czasach szkolnych. Teraz na tej nieskorej do uśmiechów twarzy
zauważył nikły ślad rozbawienia, który po chwili zniknął.
Orion, od czasu wypadku w pokoju Arena obserwował obu profesorów.
Zauważył, że czasami, kiedy Beery nie patrzył, Reid rzucał mu
pewnego rodzaju spojrzenie, którego dokładnie nie potrafił
określić. Gdyby jednak ktoś próbował zmusić go do opisania co
to za wyraz oczu, ujął by to jako: coś w rodzaju szczęścia,
smutku i udręki...
Rozmyślania przerwało mu otworzenie
się bocznych drzwi. Człowiek, który przez nie wszedł szepnął
coś do dyrektora Muntera, który znowu wstał i ogłosił:
– Szanowni goście i uczniowie... mam
zaszczyt przedstawić szanowne jury, które będzie oceniać zmagania
uczestników, podczas nadchodzących zadań Turnieju – w drzwiach
pojawił się jakiś mężczyzna, później kolejny, a dyrektor
kontynuował: – ... Pan Able Fleming, szef Departamentu Magicznych
Gier i Sportów naszego skandynawskiego Ministerstwa Magii.
Orion skupił spojrzenie na tym
mężczyźnie. Nie znał go. Jego nazwisko z rzadka pojawiało się w
prasie mimo znacznej pozycji noszącego je człowieka. Mężczyzna
był w średnim wieku. Nie lubił udzielać się publicznie. Miał
krótko przystrzyżone włosy i kilkudniowy zarost. Skinął lekko
głową na przywitanie i na tym skończył uprzejmości, zajmując
przydzielone mu miejsce. Dyrektor nie wydawał się być tym
zaskoczony, mimo iż takie zachowanie nie powinno być dopuszczalne
podczas uroczystości tej rangi. Zignorował je jednak, przenosząc
uwagę wszystkich na kolejną osobę:
– Witamy również wiceministra
amerykańskiego Ministerstwa Magii pana Johna Waira...
Tego mężczyznę Orion również znał
wyłącznie z gazet. Ostatnio był nad wyraz aktywny, udzielając się
także na tutejszej scenie politycznej. Na zdjęciach z różnych
okresów czasu Black zauważył, że zawsze był podobnie ubrany.
Odniósł wrażenie, że to była jakby wizytówka tego człowieka:
garnitur, cylinder na głowie, w dłoni zawsze laska, a w kieszeni
złoty zegarek, częściowo widoczny.
Mężczyzna zachował się jak na obytą osobę przystało, wygłosił
krótką mowę powitalną i usiadł koło Fleminga.
Logika
wskazywała, że ostatnią osobą powinien być ktoś związany z
Hogwartem. Orion wcześniej obstawiał kilka osób na to stanowisko,
ale oczywiście niczego nie był pewien. To mógł być każdy, także
ktoś z ich Ministerstwa. Osoba, która pojawiła się w drzwiach
zaskoczyła go. Miał już okazję widzieć ją w zeszłym roku.
Powitała ją ogólna cisza. Nawet reporterzy jakby zamarli, a
to już było wielkim osiągnięciem. Tą osobę znał chyba każdy z
obecnych, ale oczywiście dyrektor jako gospodarz miejsca, musiał ją
odpowiednio zaprezentować:
– Mam przyjemność przedstawić
ostatniego sędziego Turnieju. Przypuszczam, że osoba ta jest
państwu znana, ale by tradycji stało się zadość... przed wami
Kasandra Tralawney, która zgodziła się pełnić zaszczytną
funkcję członka zespołu sędziowskiego Turnieju Trójmagicznego!
Po tym oświadczeniu rozbrzmiały
niemal huraganowe oklaski. Kiedy ucichły, Kasandra przedstawiła się
krótko i powiedziała kilka słów na powitanie, obdarzając
wszystkich zebranych uśmiechem. Orion odruchowo skupił spojrzenie
na Tomie, który patrzył zaintrygowany na wieszczkę. Black pamiętał
doskonale przepowiednię, którą kobieta obdarzyła Toma. Później
były poszukiwania osoby, przypuszczalnie z Gryffindoru. Nieraz
zastanawiał się kogo i dlaczego Riddle tak uparcie wówczas szukał.
Podejmował nawet próby skłonienia ich Pana do wyjawienia większej
ilości informacji. Nic z tego nie wyszło. Abraxas bez wątpienia
wiedział o tej sprawie więcej od niego samego, ale milczał. Sprawa
ucichła wraz z pojawieniem się Arena i masy zamieszania, które
spowodował swoją osobą.
To wtedy właśnie nastąpiły zmiany,
które dotknęły niemal każdego z ich grupy, włącznie z Tomem.
Aren nieświadomie, choć z wdziękiem, wpływał na osobowość
każdego z nich. Na jednych mniej, na innych bardziej, ale bez
wątpienia. Weźmy na przykład Malfoya. Już wcześniej chciał mu
jakoś pomóc, ale nie potrafił. Blondyn był tak bardzo zamknięty
w sobie, że nie dało się go z tej skorupy wyłuskać. Chyba
zresztą nawet sam miał już z tym problemy. Pojawił się Aren i
bardzo szybko, w zasadzie bez jakiegoś szczególnego wysiłku,
zburzył ten mur. Jak się wydawało, nawet nie bardzo zwrócił na
to uwagę.
Inny przykład stanowił on sam...
Orion... zmienił się i widział to doskonale. Wcześniej byłoby
nie do pomyślenia, by krył Malfoya, pomagał w okłamywaniu ich
Pana. Nie był też skłonny do wysłuchiwania zwierzeń i dawania
dobrych rad. A tu proszę. I kto tego dokonał? Pewien zielonooki
Ślizgon. I kolejny przykład... ich Pan... zmiany w jego zachowaniu
były widoczne i wręcz raziły w oczy tych, którzy znali go od lat.
A dokonał tego Aren Grey. Jedyny znany Orionowi czarodziej, który
nie może używać magii. Czarować za pomocą różdżki póki co
nie może, ale bez wątpienia potrafi oczarować swoją osobą
wszystkich wokoło, nawet nie zdając sobie z tego sprawy i nie
czyniąc wysiłku w tym kierunku.
Spojrzał ponownie na wieszczkę.
Kobietę, której wspomnienie wywołało w nim lawinę przemyśleń.
Akurat rozmawiała wesoło, uśmiechała się. Po chwili jej wzrok
spoczął na Tomie, który akurat odpowiadał w swoim stylu, czyli
krótko i rzeczowo na pytania reporterów. Dziennikarze zarzucali w
tej chwili uczestników lawiną dociekań i zadręczali ich jak tylko
mogli. O ile Blackowi udało się wychwycić z tej kakofonii, Riddle
zręcznie omijał pytania o nieobecność Malfoya i Greya. Jego wzrok
znowu wrócił do wieszczki. Rozejrzała się po sali lekko marszcząc
brwi, a po chwili zwróciła się z czymś do Armando Dippeta oraz
siedzącego obok profesora Beery'ego. Na odpowiedź zareagowała
skinięciem głowy i wróciła wzrokiem do uczestników, zatrzymując
go dłużej na tych z Durmstrangu i Ilvermorny.
Uczta trwała. Zostali zwolnieni z
pierwszych zajęć, więc mogli uczestniczyć w niej dłużej. Po
wymianie spojrzeń i kilku gestach postanowili w zgodnej ciszy, że
poczekają na Toma. W końcu w pewnej chwili zostanie przecież
zwolniony. Redaktorzy okazali się nad wyraz dokuczliwi. Byli tak
zaaferowani nieobecnością dwóch uczestników z Hogwartu i
małomównością tego głównego, że zaczęli wypytywać o nich
innych uczniów tej szkoły. Można było przypuszczać, że na
podstawie odpowiedzi wytworzą jakieś niestworzone historie.
Orion słuchał i rozglądał się
dyskretnie do czasu, aż jego uwagę przykuła znajoma sowa, należąca
do Abraxasa. Podleciała do profesora Beery'ego dostarczając mu
wiadomość. Black miał złe przeczucia. Profesor zagłębił się w
treść listu uśmiechając się specyficznie. Niepokój Oriona
wzrósł. Tymczasem Beery odpisał coś szybko i sowa ruszyła w
drogę powrotną.
***
Godzinę przed wysłaniem listu...
Pochylając się nad kociołkiem dodał
trzy szczypty sproszkowanych pancerzyków chrabąszczy wodnych,
mieszając wolno miedzianą łyżką. Kolor zmieniał się powoli.
Aktualnie osiągnął odcień bladoróżowy. Zerknął wobec tego w
bok, na pracującego przy nim Abraxasa, który starał się pokroić
trzcinę na równe kawałki. Dokonywał przy tym różnych sztuk,
ponieważ został zmuszony do używania tylko jednej ręki. Miał
zresztą szczęście, bo prawej. On sam miał trudniejsze zadanie, bo
musiał posługiwać się lewą.
Westchnął ciężko i spojrzał na ich
sklejone ręce. Przylegały do siebie od łokcia do dłoni. Żeby je
rozłączyć, próbowali już niemal wszystkiego, chociaż z
pewnością jeśli wpadną na jakiś kolejny pomysł, spróbują.
Westchnął ponownie i rozjarzał się po stole, szukając pojemnika
z suszonym kwiatem krwawnika. Niewielki słoik stał niedaleko. Aren
sięgnął po niego, uchwycił odpowiednio i podsunął blondynowi,
żeby go otworzył. Abraxas akurat skończył cięcie liści trzciny,
zerknął na podsunięty pojemnik, podsunął Greyowi gotowy składnik
i sięgnął do pokrywki słoiczka trzymanego przez towarzysza ze
słowami:
– Zaskakująco dobrze nam idzie mimo
wiadomym przeciwnościom, nie sądzisz?
– To prawda – skwitował uwagę
Aren, stawiając przed nim otwarte już naczynko. Abraxas wysypał na
blat trochę kwiatów krwawnika, odliczył pięć i wrzucił pierwszą
partię do mikstury. Kiedy odliczał następnych pięć, Aren dodał
do niej trzy krople soku z aloesu i zamieszał dwa razy w lewo i pięć
razy w prawo. Kiedy skończył, Abraxas wrzucił kolejną porcję i
cała procedura się powtórzyła. Tak miało być cztery razy. W
pewnym momencie Aren uśmiechnął się i powiedział:
– Cóż, osobiście nie narzekałbym
mając ciebie jako moją prawą rękę. To w końcu moja wina, że
znaleźliśmy się w obecnym stanie. Nie poinstruowałem cię
odpowiednio. Ta kaczota werryjska do złudzenia przypomina
pryszczeniec i nie dziwię się, że się pomyliłeś.
Abraxas skrzywił się lekko,
przypominając sobie jak Aren poprosił go o pomoc przy kilku
miksturach. Wspólnie spędzili bezsenną noc w pracowni eliksirów.
Kiedy warzyli już ostatnią miksturę, w kotle zaczął rosnąć
wielki brązowy pęcherz. Wyglądał dosyć niepokojąco. Aren go nie
zauważył. Akurat schylał się po coś do szafki. Malfoy wyciągnął
w jego stronę dłoń, chcąc go odsunąć. Schwycił go za rękę i
w tym samym momencie pęcherz pękł, pokrywając ich ręce śliską
substancją.
Obydwaj syknęli z bólu, bo ciecz była
gorąca. Abraxas natychmiast rzucił Aquamenti. Niestety to
tylko pogorszyło sprawę. Substancja zaczęła przypominać gumę.
Poza tym, pod wpływem wody zaczęła się kurczyć, przyciągając
ich ręce do siebie. W efekcie zostali ze sobą tymczasowo sklejeni.
Na razie, póki nie skończą, musiało tak pozostać. Abraxas lekko
się uśmiechnął i wyzywająco rzucił:
– Cieszę się, że to słyszę. Czy
to oznacza, że jestem wyżej w hierarchii niż Relin?
– Hierarchia... nie lubię tego
określenia... Ujmę to więc inaczej. Masz moje pełne zaufanie w
każdej kwestii. Swoją drogą macie z Samem sporo wspólnego, wiesz?
On też często robi licytacje w czym też może być lepszy od
ciebie. Każdy z was jest jednak niepowtarzalny. Cieszę się, że
mam was obu.
– Zgaduję, że powiedziałeś mu
dokładnie to samo.
– Nie przeczę. Jednak... załóżmy,
że miałbym przewodzić innym. Byłbyś moją prawą ręką. Lepiej
jednak nie wspominaj mu o tym. Będziemy musieli wysłuchiwać
narzekań i marudzenia do końca Turnieju. Uwierz mi, Samuel potrafi
być naprawdę męczący... Wracając zaś do eliksiru... musimy
przejść do mojego pokoju po ostatnie dwa składniki – zadowolony
uśmiech Abraxasa mówił dużo o jego reakcji na wcześniejsze słowa
Arena, ale po chwili padły słowa na zupełnie inny temat:
– Czyżby jakieś kolejne trujące
składniki? Prawdę mówiąc niepokoi mnie, jak szybko przystosowałem
się do tego, że pracujesz z takimi preparatami, z którymi
normalnie nikt nie pracuje. Zastanawiam się dlaczego... wróć, nie
zastanawiam się już. Ja to wiem. Przecież to nielegalne... na
pewno nie masz jakichś antenatów wśród przodków Malfoyów?
– Kto wie, ale prędzej wpłynęła
na mnie twoja ciągła obecność i nadzór, odkąd powiedziałem ci
prawdę. W tym czasie mogłeś się przekonać, że nie odprawiam
żadnych mrocznych rytuałów. Może i używam nietuzinkowych
składników, ale wiesz... pomagasz mi, więc jesteś współwinny.
– Jeżeli chodzi o Azkaban, to raczej
nie dzielą wyroku na dwoje – z uśmiechem, lekko rzucił Abraxas
wchodząc wraz z Arenem do jego pokoju.
– W obecnej
sytuacji widzę jeden wielki plus. Będziemy w tej samej celi. Tylko
Beery może podać nam pomocną dłoń dostarczając koper
kolendrowy. Nie patrz tak na mnie. Naprawdę istnieje i byłby
najszybszy w usunięciu tego cholerstwa. Daj spokój Abraxasie i nie
patrz tak niedowierzająco. Nazwa oddaje dosłownie połączenie dwu
roślin. Profesorowi nie chciało się chyba wymyślać innej. Dzięki
temu uzyskał roślinę o wzmocnionych własnościach magicznych, bo
przecież kolendra sama w sobie ma zdolność wyrównywania braku
równowagi, a koper włoski w magicznym rozumieniu stabilizuje
struktury, zachowuje pamięć o ich stanie pierwotnym, pozwala ten
stan przywrócić. Idealnie nadaje się do naszych potrzeb, chociaż
może to środek trochę na wyrost, bo nic nam się na szczęście
nie odkształciło. Zadziała jednak szybko i skutecznie, a o to nam
chodzi. Ma jednak jeden minus, nie działa sam, a w eliksirach. Można
dodać ją w zasadzie do każdego. To bardzo... ale dość o tym.
Podeszli do szafy, gdzie Aren trzymał
parzące sidła. Zielonooki chłopak otworzył ją i z najwyższej
półki zdjął jeden ze słojów. Sprawdził opisy fiolek wewnątrz
niego i po chwili podał blondynowi mały pojemniczek z fioletową
substancją pokrytą wieloma pęcherzykami powietrza. Abraxas
przyjrzał się zawartości uważnie i dopiero po chwili zauważył,
że wewnątrz fiolki tkwi zanurzony włos z jakiegoś stworzenia.
Przyglądał mu się przez szkło z każdej strony, ale jakoś nie
potrafił zidentyfikować z jakiego. Opis nie mówił mu niczego, bo
został skutecznie zaszyfrowany. Nie pozostało mu nic innego jak
zapytać u źródła.
– Co jest tutaj napisane? Zauważyłem,
że w pracowni jest również kilka składników, które są tak
opisane. Tutaj masz ich dużo więcej. Przyznam, że próbowałem
odcyfrować co widnieje w tych opisach, ale nie udało mi się.
Chciałem już wcześniej o to zapytać, ale jakoś nie było okazji.
Albo pomagałem przy obróbce składników, albo nie chciałem
przeszkadzać przy tworzeniu jakiejś mikstury, albo absorbowałeś
moje myśli jakimiś szalonymi teoriami tak skutecznie, że
zapominałem, że o cokolwiek zamierzałem pytać.
– Nie dziwię się, że ci się nie
udało. Zastosowałem szyfr. Jak doskonale wiesz, używam dosyć
ryzykownych metod i składników... Nie chcę żeby ktokolwiek się o
tym dowiedział. Oficjalnie zamierzam twierdzić, że wszystkie
składniki tutaj umieszczone, czy też półprodukty to efekty
nieudanych eksperymentów. Jako takie mniej, albo bardziej nadają
się do powtórnego użytku, albo zostały pozostawione jako
przestroga, czy też ciekawostki. Tyle zamierzam w tej sprawie
powiedzieć, gdyby przyszło co do czego. Nie muszą wiedzieć jakie
mają, albo też mogą mieć zastosowanie poszczególne zebrane tutaj
składniki. Opisy chronią mnie i Beery'ego. Jeżeli chcesz, mogę ci
wytłumaczyć jak to odczytać, choć zajmie nam to trochę czasu jak
sądzę. Chodzi o to, że zastosowałem... – Malfoy nie czekając
na dalsze wywody z powagą w oczach i na twarzy, głośno i dobitnie
mu przerwał:
– Nie rób tego Aren. Nigdy i dla
nikogo. Doceniam twoje zaufanie, jednak dobrze radzę, żebyś nigdy
nie mówił nikomu co oznaczają te napisy, ani jak można je
rozczytać. Tutaj... – lekko dotknął czoła Arena palcem
wskazującym – drzemie twoja największa potęga. Potrafisz
stworzyć rzeczy, o których nikomu się nie śniło. Masz składniki,
jakich nikt nie używa. Masz też swoją tajną broń... odporność
na trucizny. To wszystko sprawia, że nawet jeżeli tak o sobie nie
myślisz, masz w ręku potęgę i nie próbuj zaprzeczać. Niestety
jest to broń obosieczna. Pewnie zdajesz sobie z tego sprawę.
Dlatego właśnie nigdy nikomu nie ujawniaj tego, co mógłby zrobić
z tymi składnikami, co z nich mógłby stworzyć i czego dokonać.
Nie odczytuj całości, ani części opisów. To informacje dla
ciebie i niech tak pozostanie. Mając gotowe rozwiązanie, inny
zdolny wierzyciel mógłby wykorzystać twoje zasoby nie koniecznie w
odpowiedni sposób. Tego byś pewnie nie chciał.
– Ty mnie nie zdradzisz Abraxasie,
więc nie ma obaw by...
– Nie Aren! Nawet nie próbuj.
Posłuchaj... jak mówisz, nigdy świadomie nie wydałbym twoich
sekretów nikomu. Żadnych twoich tajemnic. Nawet kosztem życia –
oczy Arena rozszerzyły się w szoku, ale Abraxas kontynuował: –
Wiesz jednak doskonale, że istnieją różne metody wyciągania
informacji. Choćby veritaserum. Potrafię oprzeć się
legilimencji, ale potężny legilimenta, zdecydowany uzyskać
informacje nie będzie się bawił i wedrze się do umysłu
przebojem, nie zastanawiając się nad tym jakie szkody w nim
poczyni. W takim wypadku byłbym bezradny i nie potrafiłbym ochronić
wiedzy o twoich sprawach. W końcu są jeszcze tortury. Również
takie, które mają na celu kompletnie zdeptać wolę traktowanego
nimi człowieka. Poza tym...
– Z tego wniosek, że te informacje
byłyby niebezpieczne również dla ciebie... Nie chciałbym narazić
cię na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Teraz dotarło do mnie, że
zapewne czasem trochę zbyt nierozsądnie opowiadam o niektórych
procesach warzelniczych. Niekiedy się zapominam...
– Tym akurat nie powinieneś się
przejmować. Najczęściej jest tak, że opowiadasz o jednym z
kilkunastu etapów warzenia danej mikstury. Większość wywodów to
i tak spekulacje. Sam wiesz jak kończy się wprowadzanie w czyn
wielu z nich... – w tym miejscu blondyn roześmiał się,
przypominając sobie kilka z zabawniejszych porażek warzelniczych
zielonookiego Ślizgona, po czym podjął: – Zauważyłem, że
całkiem roztropnie przy innych mówisz o znanych powszechnie
eliksirach. Tylko przy mnie i Beery'm opowiadasz o tych... nazwijmy
je... nowatorskich. Pilnujesz się całkiem dobrze. Obiecaj mi
jednak, że nikomu nie zdradzisz tych tajemnic, o których przed
chwilą mówiliśmy.
– Obiecuję Abraxasie. Ze względu na
siebie, Beery’ego, ale także ze względu na ciebie. Dziękuję za
wykazanie mi czegoś, co najwyraźniej mi umknęło.
– Od tego masz swoją prawą rękę,
prawda? – uśmiechnął się Malfoy, unosząc w górę ich złączone
dłonie.
– W takim razie mogę czuć się
spokojny o swoją przyszłość. O nie! – końcowy okrzyk zaskoczył
Abraxasa, który z pewnym niezrozumieniem przyjrzał się małemu
słoiczkowi pokrytemu od wewnątrz białym osadem, trzymanemu przez
Arena.
– Aren... Powiedz proszę, że to
czego szukasz jest niewidzialne...
– Bardzo bym chciał... To dziwne.
Jestem pewien, że było tego jeszcze sporo... No tak... znam już
przyczynę zaniku... źle zamknąłem słoik. Dostęp powietrza
najwyraźniej zaszkodził. To zastanawiające. Robiłem go jeszcze w
Hogwarcie, nie powinien aż tak szybko zareagować. Z drugiej strony,
może to przez to, że łącząc go z łuską trytona... Jasne jak
słońce. Powinien być trzymany w szczelnym, wilgotnym środowisku.
Na ściankach widać jednak, że zaczął absorbować również wodę
z topianu wodnego, by zapobiec szybszemu rozkładowi. Te białe ślady
ewidentnie...
– Nie chcę przerywać analizy
naukowej, ale właśnie trwa nasza pierwsza lekcja. Dobrze wiesz z
kim mamy następną... Reid jak nic wymierzy nam karę. Możemy to
coś co tam powinno być, czymś zastąpić?
– Nie. Chociaż... może udałoby się
coś wymyślić, ale nie mamy całego dnia... Z drugiej strony jestem
pewien, że profesor ma topian i koper kolendrowy w swoim gabinecie.
Może by i wystarczył topian plus ten osad, ale... Niby nie
widziałem, ale kiedyś mówił... ma go bo by nie próbował... no
dobrze. Trzeba go zapytać.
– Może wyślesz sowę i poprosisz,
żeby nam nią przesłał co trzeba? Wolałbym nie ryzykować, że
ktoś nas zobaczy w tym stanie. Wygląda to tak, jakbyśmy trzymali
się za ręce. Plotki nam raczej niepotrzebne. Rozgłos mamy
zapewniony i bez tego, a tego typu wiadomości... zwłaszcza jeżeli
dotarłyby do mojego ojca i...
– Nie musisz mówić więcej –
przerwał mu szybko Aren: – pożyczysz mi w takim razie sowę?
– Oczywiście – Malfoy przywołał
swojego ptaka, a Aren przygotował pergamin i pióro.
Po trzech próbach okazało się, że
bazgroły zielonookiego pisane lewą ręką są jeszcze bardziej
nieczytelne niż pisane prawą. Zdecydowali wreszcie, że Aren będzie
dyktował, a Abraxas napisze list. Miał w końcu do dyspozycji prawą
rękę. Na koniec zwinięty zwitek pergaminu został przekazany
sowie, która natychmiast ruszyła dostarczyć wiadomość.
Teraz musieli już tylko czekać,
dlatego Aren pociągnął Malfoya w stronę łóżka, na którym obaj
mogli swobodnie sobie usiąść. Chwilę później Grey westchnął i
opadł na plecy pociągając za sobą blondyna. Odwrócił twarz w
jego stronę, i powiedział zmartwionym głosem:
– Jeszcze raz przepraszam Abraxasie
za kłopot – blondyn uśmiechnął się do niego uspokajająco.
W duchu trochę cieszył się z tego
wypadku. Wątpił żeby mógł leżeć sobie bezkarnie tak blisko
Arena, trzymając go za rękę. Zielonooki uśmiechnął się do
niego, a Abraxasowi serce przyspieszyło. Ten chłopak był bardzo
urodziwy. W zasadzie chyba najpiękniejszy jakiego dotąd widział.
Zwłaszcza z tym konkretnym wyrazem twarzy. Zakochiwał się w nim
coraz bardziej i miał tego pełną świadomość. Doskonale też
wiedział, że to nie było dobre.
– Nie sądzisz że... – zaczął,
ale ugryzł się szybko w język i opuścił wzrok zmieszany. Śmiech
Greya sprawił, że ponownie spojrzał mu w oczy i usłyszał:
– Mhm... masz rację. Mnie również
przeszło to przez myśl. Teraz wyglądamy jak para... to chciałeś
powiedzieć, prawda?
Abraxas w odpowiedzi skinął tylko
głową, zaskoczony tak otwartym i bezpośrednim stwierdzeniem.
Postanowił nieco pociągnąć temat sądząc, że może nie mieć
następnej okazji żeby o to zapytać:
– Znając moją przeszłość i
podejście... sądzisz, że nadawałbym się do tej roli?
– Oczywiście! Nigdy w to nie wątp
Abraxasie. Zasługujesz na wszystko co najlepsze i... – na tym Aren
skończył, nagle zdając sobie sprawę, że przecież wiedział jak
będzie wyglądać przyszłość przyjaciela. To było niczym cios
prosto w serce. Wyraz twarzy musiał zdradzić, że coś popsuło mu
humor, bo po chwili ujrzał zmartwienie na twarzy blondyna.
– Hej, wszystko w porządku...?
Zbladłeś...
– Nie... to znaczy tak! Szlag by
to... To po prostu... po prostu... – Aren czuł jak struny głosowe
zaczynają go zawodzić. Malfoy chwilę tylko patrzył, a później
objął go wolną ręką mówiąc uspokajającym głosem tuż przy
uchu:
– Nie wiem o czym pomyślałeś. Jak
będziesz gotowy, może mi o tym opowiesz... Być może uda nam się
coś zaradzić. Zawsze możesz na mnie liczyć. Wiesz o tym... –
poczuł jak Grey skinął głową, nie wypowiadając jednak żadnego
słowa. Zielonooki odwzajemnił też jego uścisk, ale tak jakoś
kurczowo, że zaskoczyło to blondyna. To było dziwne. Aren nigdy
nie pokazywał po sobie słabości.
Trwali w milczeniu do czasu, aż
wróciła sowa. Na jej widok zgodnie drgnęli i podnieśli się z
pościeli. Abraxas sięgnął po list i podał go Arenowi do
przeczytania.
– Beery pisze, że musimy stawić się
w jadalni kilka minut po drugiej lekcji... Mam nadzieję, że pamięta
o lekcji z Reidem i nas usprawiedliwi. Napisał również, że
później da nam to, czego potrzebujemy do zlikwidowania tej
niedogodności.
– Czyli kierunek jadalnia... Koniec
końców i tak nie udało nam się najwyraźniej uniknąć wyjścia.
Teraz jednak wiemy przynajmniej, że wszyscy zbędni ludzie będą
już nieobecni i jest mała szansa, że ktoś to zauważy... Wciąż
jednak nie rozumiem dlaczego musimy tam iść. Nie sądzisz, że to
podejrzane? W końcu mówmy o Beery'm.
– Cieszy mnie, że nie tylko ja
uważam, że to podejrzane. Trochę mi ulżyło. Czasem zaczynam się
obawiać, że mam jakąś paranoję... Mamy jeszcze chwilę... Może
masz ochotę posłuchać o tym co udało mi się znaleźć tutaj? –
pokazał dosyć mocno zużytą księgę. Kiedy oczy Abraxasa spoczęły
na tytule, rozszerzyły się w szoku.
– Pamiętam jak wyglądała na
początku. Była jak nowa. Jak udało ci się ją doprowadzić do
takiego stanu w tak krótkim czasie? Merlinie... Jak wiele razy?
– Zbyt wiele Abraxasie... zbyt
wiele... Przypuszczam jednak, że kilka rzeczy powinno cię
zainteresować... – uśmiechnął się tajemniczo i tak jakoś
złowieszczo zielonooki chłopak, a ciekawość młodego Malfoya
wzrosła. Widząc to Aren uśmiechnął się jeszcze szerzej, a
później zaczął opowiadać...
***
Czas mijał i w jadalni zostali już
tylko sędziowie, opiekunowie uczestników Turnieju i sami
uczestnicy. Czekali na pojawienie się zaginionej dwójki z Hogwartu.
Oczywiście Beery musiał się natrudzić, by ich wszystkich
zatrzymać. Ku jego zaskoczeniu, ale i radości wsparła go
Tralawney, a jej głosu jakoś nikt nie próbował nawet negować.
Wiedział zresztą dlaczego. Dzięki jej osobie Turniej zyskał na
znaczeniu i rozgłosie. Stał się wydarzeniem, które będą śledzić
nie tylko ludzie z państw z których pochodzą uczestnicy, ale w
zasadzie pewnie cały czarodziejski świat. Gellert musiał być
zachwycony.
Herbert miał nadzieję, że jego
wysiłek się opłaci. Znowu odezwała się jego natura i chęć
podrażnienia Riddle’a. Musiał, po prostu musiał zobaczyć na tej
jego obojętnej twarzy jakąś emocję. Wierzył, że Tom opanuje
nerwy i nie wybuchnie tak jak niedawno, ale nie mógł się
powstrzymać przed tą małą prowokacją. Taka okazja może się nie
powtórzyć. Z tego co wyczytał w liście od chłopców, który
zapewne pisał Abraxas, bo pismo było zbyt eleganckie, zostali do
siebie przyklejeni... dosłownie. Ciekaw był także reakcji innych
obecnych i zastanawiał się też, czy On tu jest...
Przesunął wzrokiem po Able Flemingu.
Nieprzenikniony człowiek, który starał się chronić swoje
prywatne życie i trzeba przyznać szło mu całkiem nieźle. John
Wair również wydawał się podejrzany. Jakoś zbyt nagle stał się
bardzo aktywnym politykiem. Być może jednak wcale Go tutaj jeszcze
nie było. Nie musiał przecież. Miał w końcu na miejscu swojego
zaufanego poplecznika. Wzrok Herberta bez udziału woli powędrował
do Cadana.
Po chwili Beery doszedł do wniosku, że
jego rozmyślania o Gellercie są zupełnie bez sensu. Nadejdzie
czas, to się z nim skontaktuje. Minęło już tyle czasu odkąd nie
rozmawiali. Kiedy był w Hogwarcie, co jakiś czas, rzadko,
nawiązywali kontakt. Obserwowanie ruchów Dumbledore'a nie było
zbyt pasjonującym zajęciem. Albus wolał wykorzystywać w swojej
grze pionki i ludzkie marionetki, samemu nic nie robiąc. Grindelwald
wolał jednak wiedzieć co robi. Wolał trzymać rękę na pulsie i
dopilnować również tej strony własnej rozgrywki. Nie zostawiał
nic przypadkowi.
Dźwięk otwieranych drzwi poruszył
wszystkich. Głowy zebranych odwróciły się w stronę wejścia, a
uwaga skupiła się na Abraxasie i Arenie, którzy w nim stanęli.
Przez moment obaj wyglądali, jakby zapuścili korzenie w progu.
Spojrzeli na siebie wymieniając spojrzenia, po czym zaczęli iść w
kierunku zgromadzenia. Beery uśmiechnął się szeroko w myśli.
Ciężko było nie dostrzec złączonych dłoni i przedramion
chłopców o czym „zapomniał” wspomnieć, kiedy prosił o
pozostanie w jadalni. Zamierzał to zrobić za chwilę, ale na razie
skupił swoją uwagę na Riddle’u.
Wzrok Toma jak i innych spoczywał na
wchodzących. Niemal natychmiast jednak wylądował nie na twarzach,
ale na sklejonych dłoniach chłopców. Początkowo Riddle wyglądał
tak jak zwykle, jednak stopniowo coś zaczynało się dziać.
Spokojna twarz zaczęła się zmieniać. Zmrużyły się oczy, drgnął
mięsień na policzku. Kamienna maska zaczęła się kruszyć. Usta
na moment się zacisnęły w wąską kreskę i Tom odwrócił szybko
wzrok. Herbert natychmiast uwolnił go od swojego spojrzenia. Zyskał
to, co zamierzał i na tym musiał poprzestać. Nadszedł czas na
wyjaśnienia. Wstał ze swojego miejsca i poinformował zebranych:
– Nie chciałem, by Arena i Abraxasa
ominęło tak ważne zebranie, jakim jest zapoznanie z sędziami
Turnieju Trójmagicznego. Nie chciałem ich jednak deprymować
obecnością zbyt wielu osób, a szczególnie reporterów. Jak
państwo widzicie podczas warzenia eliksiru nastąpił mały wypadek
i chłopcy zostali ze sobą tymczasowo złączeni. Oczywiście obaj
poniosą konsekwencje, ale to później. Później również
postaramy się zaradzić ich niedogodności. Na razie jednak
proponuję, żeby uroczystość zapoznania się doprowadzić do
końca.
Kiedy Beery umilkł, głos zabrał
dyrektor Durmstrangu i w kilku ostrych słowach wyraził swoje
niezadowolenie, kładąc nacisk na udział Greya. Podkreślił
dobitnie, że to już kolejny incydent związany z jego osobą.
Zażądał, by obaj delikwenci zajęli się po lekcjach pomocą
obecnym w szkole pracownikom Ministerstwa w organizacji Turnieju.
Winowajcy mieli bardzo skruszone miny. Na koniec zostali odesłani na
swoje miejsca.
Kasandra uśmiechnęła się w
momencie, kiedy Aren stanął w progu. Jego zaskoczony wzrok kiedy ją
ujrzał mógłby dziwić, gdyby nie był powszechną reakcją ludzi
na jej widok. Toteż nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
Zerknęła w bok i stwierdziła, że Wair, a raczej ten, który
ukrywał się w jego ciele również obserwuje Greya uważnie i w
zamyśleniu, a po chwili przenosi wzrok na Riddle’a.
Sama także spojrzała na Toma. Tak
naprawdę pierwszy raz miała okazję zobaczyć tą dwójkę razem w
jednym pomieszczeniu. Szczerze mówiąc nie wiedziała co o tym
myśleć. Jedno było pewne. Riddle nie był zbyt zadowolony widząc
Arena idącego za rękę z kimś innym. Po chwili opiekun uczestników
z Hogwartu wyjaśnił w czym rzecz, ale oczywiście Kasandra
zauważyła, że wcześniej, kiedy prosił o pozostanie, jakoś ten
istotny szczegół zgrabnie pominął milczeniem. To wskazywało
wyraźnie na jedno: Beery wiedział więcej niż inni i dla sobie
wiadomych celów starał się testować tą dwójkę. Kasandra
postanowiła, że warto będzie przyjrzeć się bliżej również
temu mężczyźnie.
Wciąż nie spuszczała oczu z twarzy
Riddle’a i niemal roześmiała się widząc zmiany jej wyrazu.
Później, kiedy sklejeni chłopcy zostali odesłani na miejsce,
wieszczka znów omal nie wybuchła śmiechem kiedy Tom, patrząc na
Malfoya wzrokiem, który mógłby zabijać, ustąpił ze swojego
miejsca. Przecież złączeni chłopcy musieli usiąść obok siebie.
Kiedy już się przesiadł, łypnął złym okiem na ich złączone
dłonie i zrobił jakąś taką kwaśną minę. Po tym opanował
mimikę twarzy i przybrał na niej swój zwyczajowy, kamienny wyraz.
Wrócił do pozornego słuchania przemówienia. Widać jednak było,
że jego myśli krążą zupełnie gdzie indziej. Kasandra przesunęła
wzrok na Beery’ego i stwierdziła, że pozornie spokojny nauczyciel
wciąż dyskretnie, ale czujnie obserwuje swoich uczniów.
Zdecydowanie miała bardzo dużo do nadrobienia. Tego była pewna.
Wreszcie wszystkie formalne kwestie
zostały wyjaśnione i zebrani mogli się udać do swoich kwater by
odpocząć, czy też do wykonywanych zajęć. Wieszczka wstała ze
swojego miejsca z zamiarem odejścia, ale kątem oka zauważyła
szybki ruch wśród uczestników i skierowała tam swoje spojrzenie.
Jeden z durmstrangczyków podbiegł do Arena śmiejąc się
serdecznie i zarzucając mu rękę na ramiona. Wskazał na Abraxasa
mówiąc coś, na co obaj sklejeni chłopcy przewrócili tylko oczami
nie komentując. To było zaskakujące. Nie spodziewała się, by
zielonooki znalazł przyjaciół w tym miejscu i w takiej grupie
osób. Przesunęła wzrokiem po innych uczestnikach i stwierdziła,
że ten spontaniczny nie był jedynym pozytywnie nastawionym do Greya
człowiekiem w tej grupie. Uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła
do wyjścia. Mijając profesora Beery’ego nie mogła sobie odmówić
cichego komentarza:
– Jest pan bardzo przebiegłym i
złośliwym człowiekiem panie Beery... – zaskoczone spojrzenie
było jedyną odpowiedzią. Zresztą nie oczekiwała żadnej i
kontynuowała swój marsz. Ziarno zostało zasiane. Teraz pozostało
czekać na dalsze wydarzenia.
Herbert ochłonął z zaskoczenia i
uśmiechnął na słowa kobiety. Chyba nie powinno go dziwić, że
odkryła jego małą manipulację. Wiedział przecież kim była.
Rozumiał również obsesję Gellerta na jej punkcie. Widział ją po
raz pierwszy i musiał przyznać, że była to bardzo charyzmatyczną
kobieta, skrywająca wiele tajemnic. Na razie jednak musiał
otrząsnąć się z wrażenia jakie na nim wywarła i zająć się
swoimi podopiecznymi. Tym bardziej, że jeden z nich byłby gotów z
pewnością odciąć komuś rękę tylko po to, by uwolnić Arena.
Nie było bezpiecznie przedłużać tej małej gry:
– Arenie. Abraxasie. Chodźcie za
mną. Dam wam to, czego potrzebujecie. Mam nadzieję, że zabraliście
ze sobą bazę eliksiru?
– Tak, chociaż nie dokończoną.
Brakuje nam jednego składnika. Pan ma go prawdopodobnie a także to,
czego potrzebujemy w tej chwili najbardziej. Jeśli nie ma profesor
nic przeciw temu, chciałbym dokończyć eliksir w pańskich
kwaterach. Nie zajmie to wiele czasu. Poza tym jak najszybciej tak
ja, jak i Abraxas, chcielibyśmy zostać rozłączeni. To jednak dość
uciążliwy stan. I niech pan już nic nie mówi i tak dosyć
nasłuchałem się od dyrektora, a profesor Reid od dłuższego czasu
zabija mnie wzrokiem. Nie zamierzam tracić ani chwili dłużej.
– Oh, nie musisz się o to martwić.
Cadana postaram się jakoś udobruchać. Chodźmy zatem! Tom możesz
wrócić na zajęcia. Przekaż profesorowi, że oddam ich na drugiej
waszej lekcji – zaproponował Herbert z pełną świadomością, że
mówi do ściany. Tom patrzył na niego przez chwilę, po czym
spokojnym głosem powiedział:
– Lepiej będzie, jeżeli wrócimy na
zajęcia wspólnie. Mamy je z uczniami Durmstrangu. Jeżeli udam się
tam sam, powstaną kolejne plotki, a to nam raczej nie jest
potrzebne.
– Hmm... możesz mieć rację. W
takim razie nie przedłużajmy. Cała trójka za mną! – zarządził
energicznie nauczyciel, śmiejąc się w duchu. Tom nie podejrzewał
na co się swoją decyzją pisał. Nie miał zamiaru odpuścić
chłopakowi, zwłaszcza po tym co zrobił jakiś czas temu Arenowi.
Zamierzał pobawić się trochę kosztem czerwonookiego.
***
Szedł obok Arena, wsłuchując się w
jego rozmowę z Malfoyem. Irytowała go ta przyjazna pogawędka.
Zachowywali się tak samo jak tamtego dnia podczas uczty, gdy
siedzieli z dala od grupy. Uśmiechali się do siebie zrelaksowani.
Wyraźnie dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Tom doszedł do
wniosku, że jego własna obserwacja i relacje Oriona pozwalają na
stwierdzenie, że Grey jest osobą dosyć zamkniętą w sobie, nie
dopuszczającą tak łatwo do siebie innych. Tak Abraxas i Relin byli
wyjątkami. Zauważył jednak, że Malfoy cieszył się większą
otwartością Arena i dlatego miał wielką ochotę usunąć go raz
na zawsze z zasięgu zielonookiego chłopaka. To były dziwne myśli
i Tom skonstatował po chwili, że pojawiły się w bardzo konkretnym
momencie. Wtedy, kiedy obaj poszkodowani pojawili się w progu
jadalni, trzymając się za ręce, a przynajmniej tak to wyglądało.
Dopóki nie wiedział, że to był
skutek potraktowania eliksirem, pierwszą reakcją jaka się pojawiła
był szok, zaskoczenie, ale także coś nieprzyjemnego i kłującego
w środku. Bolało i to cały czas. Nawet wtedy, kiedy wiedział już
o eliksirze. Zacisnął pięści, czując coraz większe
rozdrażnienie. Oby jak najszybciej stworzyli to przeklęte antidotum
i nie byli już tak blisko siebie. Był pewien, że to pomoże.
Doprawdy, Grey mógłby pokazać choć na moment, że ta sytuacja mu
przeszkadza. A ten nic, nawet się nie skrzywi odrobinę. Idzie sobie
spokojny i zadowolony, jakby nigdy nic. Humor Toma pogarszał się z
minuty na minutę. Starał się jednak trzymać w ryzach, bo w końcu
gabinet Beery’ego był coraz bliżej. Wreszcie go osiągnęli.
Profesor otworzył drzwi i zaordynował:
– Wejdźcie. Aren wiesz gdzie
wszystko leży i stoi... obsłuż się. Ja tymczasem pójdę po to,
czego potrzebujecie. Tom usiądź przed moim biurkiem. Za moment
wrócę. Chciałbym z tobą po raz ostatni omówić szczegóły
jutrzejszych eliminacji – to powiedziawszy Herbert wyszedł, a Tom
z braku zajęcia rozejrzał się po gabinecie, a później przyglądał
się zaabsorbowanym Malfoyowi i Arenowi. Pracowali zgodnie,
posługując się dostępnymi każdemu z nich rękoma. Po chwili
zapytał autentycznie zaciekawiony:
– Czy nie dało się tego usunąć za
pomocą magii? – pytał w zasadzie Abraxasa, ale tamci byli tak
zajęci, że z pewnością nie widzieli do kogo mówił. Po chwili
odpowiedział Aren:
– Abraxas próbował najróżniejszych
konfiguracji zaklęć. Niestety nic to nie dało.
– Być może nie starałeś się
wystarczająco Abraxasie...? A może nie chciałeś...? – rzucił
Tom ostrzej niż chciał, tym razem kierując słowa imiennie, żeby
nie było wątpliwości do kogo mówi. Abraxas poderwał lekko głowę
w górę, ale z odpowiedzią pospieszył znowu Grey. Tym razem
obdarzył jego, Toma groźnym spojrzeniem i zripostował równie
ostro:
– Nie opowiadaj głupot. Myślisz, że
to wygodne? Wyobraź sobie, że to była moja wina nie jego. Nie
przewidziałem, że tak może się zdarzyć, a on nawet nie wiedział,
że takie mogą być skutki. Nie wkładaj mu do ust słów, których
nie powiedział. Nie posądzaj o coś czego nie zrobił.
Słowa wypowiedziane takim głosem i z
takim wyrazem twarzy uderzyły w Toma. Zazwyczaj potrafił
zripostować każdą wypowiedź, ale tym razem jakoś nie był w
stanie. Siedział w ciszy i obserwował jak tamta dwójka znowu
zajmuje się pracą nad miksturą. Po chwili wrócił Beery, podając
Arenowi jakiś składnik. Nauczyciel przez moment obserwował pracę
uczniów, a później usiadł przy biurku i zaczął rozmowę z nim.
Zadawał pytania, prosił o przedstawienie zarysu strategii. Rozmowa
już chwilę trwała, kiedy nagle z ust Beery’ego padło:
– Jestem zaskoczony. Doskonale idzie
im współpraca. Aren niewiele mówi, ale w zasadzie nie musi.
Abraxas doskonale odczytuje jego zamysły. A przecież każdy z nich
ma do dyspozycji tylko jedną rękę. To nie są komfortowe warunki.
Osobiście wątpię, żebym w podobnych okolicznościach umiał zgrać
się z kimkolwiek tak doskonale. Popatrz, wyglądają jakby dzielili
jeden umysł, nie sądzisz? – pytanie brzmiało niewinnie, ale
dłonie Toma samoczynnie zacisnęły się na szacie. Jego wzrok
bezwiednie skierował się na sprawnie działającą, zajętą
dwójkę. Po chwili zmusił się do odpowiedzi:
– To tylko eliksiry. Nie są trudne
zwłaszcza, gdy obydwie osoby mają pojęcie o tym co robią... –
chichot Beery'ego nie pozwolił mu skończyć myśli. Tymczasem
Herbert z pełną premedytacją, ale w zasadzie opierając się
wyłącznie na prawdzie, wbijał mu kolejne szpile:
– Tom... coś mi mówi, że chyba
nigdy nie pracowałeś z Arenem... Polecam spróbować. Wtedy na
własnej skórze przekonasz się, co oznaczają moje słowa. Ja
spróbowałem kilka razy, ale postanowiłem nie robić tego więcej.
Po prostu nie nadążam. Grey jest przy eliksirach absolutnie
nieprzewidywalny... Jednak Malfoy jakoś potrafi się dostosować do
tego całego chaosu. Przypuszczam, że nie zastanawia się, tylko
robi wszystko według wskazówek.
– Wciąż uważam, że podołałbym
temu zadaniu. Obserwowałem jak wygląda praca Greya. Początkowo
faktycznie przypomina bardziej chaos niż pracę warzyciela, jednak
gdy się człowiek bliżej przyjrzy, zaczyna dostrzegać jakiś sens
tego wszystkiego – mówił powoli, zastanawiając się skąd do
diabła miał tą pewność w głosie. W odpowiedzi usłyszał:
– Naprawdę? Może masz rację, w
końcu ja aż tak bardzo nie obserwuję Arena... – Tom zacisnął
mocno zęby z frustracji, a Beery zdusił w sobie śmiech, który po
prostu wyrywał mu się na zewnątrz i kiedy już miał pewność, że
nim nie wybuchnie, kontynuował dalej podżegając: Doskonale
współpracują... jak myślisz, co im tak wesoło?
Abraxas trzymał w dłoni jakąś
dziwnie wyglądającą i intensywnie pachnącą roślinę, a Aren
odrywał z niej liście . Obaj cicho rozmawiali, śmiejąc się
niekiedy. Tom zmierzył ich nienawistnym spojrzeniem i warknął nie
panując nad rozdrażnieniem:
– Nie obchodzi mnie to...
– Naprawdę? – zdumienie w głosie
Herberta wydawało się być absolutnie szczere, chociaż on sam po
prostu kontynuował swoją małą gierkę, konsekwentnie dążąc do
celu: – Mnie natomiast bardzo to ciekawi. Aren tak rzadko się
śmieje... W zasadzie najczęściej wtedy, kiedy są z Malfoyem, albo
z Relinem. Zwłaszcza z Relinem. Ten potrafi sprawić, że humor
Greya poprawia się momentalnie. Chociaż po co ci to mówię. Z tego
co pamiętam niewiele cię to obchodziło kiedyś i teraz jak mówiłeś
również. Wtedy, po tym nieszczęsnym wypadku, kiedy nie było
żadnego z wymienionej dwójki, nie potrafiłem go rozweselić. Był
zmartwiony i smutny. Nie umiałem sprawić, żeby zapomniał choćby
na chwilę. Oni to potrafią...
– Do czego zmierzasz profesorze? –
zapytał cicho Tom, nagle orientując się w jakiegoś typu zasadzce.
– Wiesz, to było naprawdę przykre
doświadczenie... Aren jest silną osobą. Sam wiesz to najlepiej. Po
tym ataku jednak, kiedy na ciebie czekał... nie potrafił tego
ukryć. Nie wychodziło mu zupełnie maskowanie reakcji. Kiedy
przychodziłem, żeby sprawdzić stan jego zdrowia... za każdym
razem widziałem nadzieję na jego twarzy i zawód, że to nie ten na
którego czekał. Dociera do ciebie o co mi chodzi? On przez cały
czas czekał aż się pojawisz. Nie spał w nocy i czekał. Po
rozmowie z tobą nie wierzyłem, że tam pójdziesz i jak wiadomo
miałem rację, ale on nie tracił nadziei aż do końca. Ty go
jednak zawiodłeś. Tak jak przewidziałem. Pytasz do czego zmierzam
Tom? Mówię to, bo osobiście uważam, że nie zasługujesz na
niego. Nie potrafisz zrobić nawet tego co on – Beery wskazał na
blondyna, a Tom zupełnie nagle poczuł coś, co czuł już
wcześniej. Wiedział o tym, że już to czuł... to były wyrzuty
sumienia...
Oprócz tego czuł również nie
wiedzieć czemu, pożerającą go od środka wściekłość na tak
bliskie relacje zielonookiego z jego sługą. To było
nieodpowiednie. Nigdy nie powinien czuć się gorszy od żadnego z
nich... tymczasem... Wiedział już w co pogrywał Beery. Pozwolił
mu na to. Teraz jednak czas było to ukrócić, by nauczyciel nie
czuł się ze swoim podstępem zbyt dobrze. Żeby nie myślał, że
może z nim igrać bezkarnie:
– Naprawdę pan tak sądzi? Jestem pewien, że potrafię znacznie
więcej... coś, czego Abraxas, a nawet Relin nie będą mogli nigdy
zrobić... – mówiąc to ponownie poczuł pewność we własnym
głosie. Drażniło go, że mimo tej pewności w zasadzie nie
potrafiłby wytłumaczyć dlaczego tak mówi. W tej samej chwili do
głowy wpadły mu określenia, o których pochodzeniu niewiele mógł
powiedzieć. I w tej samej chwili Beery zapytał:
– O czym myślisz? – Tom usilnie
starał się przypomnieć sobie gdzie już słyszał te słowa, bo że
słyszał był pewien. Mało tego... kiedy o tym myślał, czuł
przyśpieszone bicie serca. Był tym wszystkim tak zaaferowany, że
odpowiedział bez udziału woli:
– O sklątkach tylnowybuchowych,
eliksirach na czyraki i śluzie ślimaka... – w tej chwili jakby
otrząsnął się, zamrugał zdając sobie sprawę co właściwie
powiedział i uniósł brwi w zdziwieniu. W myślach zapytał sam
siebie, czym do diabła były te sklątki tylnowybuchowe? Chaos w
głowie zrekompensowała mu mina Beery’ego. Na szczęście profesor
nie dodał już nic więcej, a po chwili usłyszeli głos Arena:
– Skończyliśmy profesorze! –
zawołał triumfalnie pokazując kilka fiolek, do których został
przelany eliksir o bursztynowej barwie. Abraxas w dłoni trzymał
trzy o trochę innym, dużo ciemniejszym odcieniu. Tom domyślił
się, że znajduje się tam mikstura z tym zagadkowym, roślinnym
składnikiem.
– Świetnie! Sądzę, że najwyższa
pora uwolnić Abraxasa od ciebie. Obawiam się, że zbyt długie
przebywanie w twoim towarzystwie podczas warzenia eliksirów, nie
działa dobrze na zdrowie. Pamiętam własne doświadczenia –
oburzona mina Greya wywołała jego śmiech. Szybko jednak spoważniał
i zapytał: – Który to eliksir?
Abraxas bez słowa wyciągnął w jego
stronę fiolki. Herbert wziął jedną z nich i polał miksturą
złączone dłonie. Chwilkę później widać już było efekty.
Substancja klejąca zaczęła się sukcesywnie rozpuszczać.
– To było na pewno ciekawe
doświadczenie. Przyznam jednak, że lepiej nie mogłem trafić,
jeżeli chodzi o połączenie – zaśmiał się Aren. Równocześnie
zakończył się proces roztapiania lepiszcza i mógł z uwagą
sprawdzić skórę na swojej ręce. Była nietknięta, podobnie jak i
u Abraxasa.
– Polecam się na przyszłość –
ukłonił się lekko Malfoy z ręką na sercu, powodując jeszcze
szerszy uśmiech zielonookiego. Bardzo mroczna magia z boku
wskazywała, że Tom źle znosił podobne deklaracje. Kiedy Aren
rozmawiał z nauczycielem, blondyn uniósł wzrok i napotkał chmurne
spojrzenie swojego Pana. Wcześniej nie potrafiłby wytrzymać
takiego spojrzenia. Teraz, po tym jak Aren stanął po jego stronie,
czego się nie spodziewał, mógł to zrobić. Poczuł w sobie
pokłady nowej siły.
Zauważył, że Riddle mierzy go
oceniającym spojrzeniem. Podejrzewał, że przyjdzie mu ponieść
konsekwencje brawurowej postawy, jednak nie żałował. Tym bardziej,
że widział w oczach Riddle'a emocję, której jeszcze nigdy u niego
nie spostrzegł i nie sądził, że kiedykolwiek ją zobaczy. To była
paląca zazdrość. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nie było to
satysfakcjonujące uczucie. Musiał jednak zachować pozory, dlatego
nie okazał tego po sobie. Po chwili usłyszał:
– Zmieniłeś się Abraxasie...
– Owszem. Jak my wszyscy... –
odpowiedział spokojnie, choć jego oczy mimochodem spoczęły na
zielonookim. Podejrzewał, że wzrok Riddle’a też spoczął na
Greyu, więc nie powiedział więcej ani słowa. W tym momencie
usłyszeli głos profesora:
– Chłopcy, możecie iść przodem.
Mam jeszcze jedną kwestię do przedyskutowania z Arenem. Za moment
do was dołączy – ponaglający ruch ręką popchnął ich do
działania. Wyszli, a Herbert przyjrzał się spokojnemu i
zrelaksowanemu Arenowi. Chciał coś sprawdzić, ale bez świadków.
To mogło być ważne, a przeczucie rzadko go myliło. Trzeba było
jakoś zacząć, więc dla niepoznaki powiedział pierwszą rzecz,
jaka przyszła mu do głowy:
– Gdyby podczas Turnieju można było
używać na przeciwnikach eliksirów jestem pewien, że wasze szanse
znacznie by wzrosły.
– Tak. To na pewno ułatwiło by
wiele. Zasady jednak tego zabraniają podczas pojedynków.
Profesorze, sądzę że nie zostałem tutaj po to, żeby rozmawiać o
takich rzeczach. O czym pan chciał ze mną mówić?
– Widzę, że przebywanie z Samuelem
ma swoje plusy. Dzięki jego otwartej osobowości nie owijasz w
bawełnę i od razu przechodzisz do rzeczy. Pozwól zatem, że o coś
cię zapytam... Zaprząta mi to głowę od niedawnej rozmowy z
Riddle'm...
– Co takiego?
– Czym są sklątki tylnowybuchowe? –
rzucił krótko i zobaczył jak brwi Greya podjeżdżają do góry z
zaskoczenia.
– Słucham? Dlaczego mielibyście
właśnie o tym rozmawiać? – zapytał Aren, nie bardzo rozumiejąc
do czego Beery zmierza.
– Jakoś tak wyszło... pamiętam, że
was obserwowaliśmy. Waszą pracę z Abraxasem... i zapytałem o czym
myśli. Pozwól, że zacytuję jego słowa „O sklątkach
tylnowybuchowych, eliksirach na czyraki i śluzie ślimaka...”
Po tych słowach Herbert z pewnym
zdumieniem zauważył, że oczy Arena rozszerzają się komicznie w
szoku. Po chwili na policzkach chłopaka wykwitły intensywne
rumieńce. Grey zmieszał się i odwrócił szybko wzrok. Beery co
prawda nie takiej reakcji się spodziewał, bo wymienione nazwy
kojarzyły mu się raczej z niczym przyjemnym, z jakimś atakiem, a
nie... doprawdy. Był zaskoczony reakcją chłopaka, a po chwili
jakoś mu się one powiązały z innymi słowami Riddle’a, że
potrafi wydobyć znacznie więcej z zielonookiego niż inni. Herbert
w duchu stwierdził, że właściwie nie musi pytać o co chodzi.
Miał to teraz czarno na białym, mimo że nie podobało mu się to
co zobaczył. Musiał przyznać rację Tomowi. W takim wydaniu nie
widział jak dotąd Arena nigdy. Płonące policzki i ewidentne
zawstydzenie, z którymi chłopak starał się walczyć, ale jak
dotąd marnie mu to wychodziło, wskazywały na wiele. Wiedział już
swoje. Postanowił zlitować się nad zielonookim chłopakiem i
zmienić temat.
– Przekaż proszę Jamesowi, że ma
po lekcjach oddać mi swoją różdżkę. Tak jak zwykle.
– Przecież musimy pomagać z
Abraxasem pracownikom Ministerstwa...
– Owszem, jednak wciąż obowiązuje
jego i ciebie kara, która została na was nałożona wcześniej. W
zasadzie jedno nie wyklucza drugiego. Nie narzekaj. Skończycie
szybciej. A teraz lepiej się pośpiesz, inaczej nie dogonisz Toma i
Abraxasa.
***
Odkąd bywał tutaj Tom, w gabinecie
mistrza eliksirów zaszła jedna zasadnicza zmiana. Pojawił się
fotel przed biurkiem profesora. Dzisiaj mieli również wyznaczone
spotkanie i Riddle pojawił się punktualnie jak zwykle. Bennet już
na niego czekał, zajmując się leżącą przed nim stertą
wypracowań. Podnosząc na moment głowę znad przeglądanej pracy
jakiegoś ucznia, wskazał dłonią fotel. Tom bez słowa zajął
swoje stałe miejsce czekając, aż nauczyciel upora się z tym co
robi. Zdążył już zauważyć, że profesor eliksirów bardzo
surowo ocenia prace pisemne. Podobnie zresztą traktuje uczniów w
czasie lekcji. Zdecydowanie można było stwierdzić, że największym
postrachem Instytutu był Reid, ale Lucas Bennet plasował się w
rankingu tuż za nim.
Za każdym razem, kiedy przychodził
tutaj, powtarzał sobie jak mantrę, że robi to dla Arena, żeby
chronić Greya. Tego wspomnienia nie usunął sobie z pamięci i
tkwiło w jego głowie wyraźne, wraz ze wspomnieniami z każdego
odbytego tutaj spotkania. To pomagało Tomowi przetrwać. Inaczej już
dawno dałby sobie spokój z tą farsą. Nigdy nie czuł żadnego
pociągu do eliksirów. Nie fascynowały go. Był z nich dobry tak
samo jak z każdego innego przedmiotu i tyle.
Tutaj musiał się wysilić. Wgłębić
się w temat. Sam się na to skazał. Musiał analizować składniki
i procesy po to, żeby starać się wysnuć z nich jakieś wnioski i
teorie, które pomogłyby Bennetowi. Z drugiej strony postawił sobie
inny cel. Żeby za bardzo nie pomagać, żeby zawodzić go w jego
oczekiwaniach, ale nie na tyle, by narazić się na wyrzucenie z tych
dodatkowych zajęć. Chciał przecież dowiedzieć się o co w tym
wszystkim chodziło.
Tom obserwując twórcę eliksirów
doszedł do wniosku, że ten zasługiwał na swoją sławę. Był
błyskotliwy i tak samo jak Aren miał to specyficzne,
charakterystyczne zacięcie... ale był bardziej rzeczowy,
systematyczny w tym co robił, nie zdarzyło mu się tak zagłębić
w jakiś problem, żeby zapomnieć o czasie i zmęczeniu, jak
zdarzało się to Arenowi.
Wiedział już, że nauczyciel stara
się usilnie odtworzyć pewien eliksir. Był pewien, że gdyby na
jego miejscu byłby Grey, praca posunęłaby się bardziej. Zapewne
teraz byliby już wraz z profesorem w fazie testów. Największym
kłopotem była archaiczność tekstu i przede wszystkim nazw
składników, miar i wag, oraz niektórych innych określeń. Mniej
lub więcej czasu, a niekiedy bardzo dużo czasu zajmowała im
analiza co mogło znaczyć takie czy inne określenie, albo nazwa
rośliny, czy też zwierzęcia. Mikstura nad którą pracowali była
podzielona na kilka etapów. Najpierw należało stworzyć kilka
składowych, również eliksirów, i dopiero one były faktycznymi
składnikami podstawowego tworu. W rezultacie mieli do odkrycia kilka
eliksirów.
Bennet nie pokazał mu już więcej
księgi, z której pochodziła receptura. Dostał jedynie skopiowaną
treść dotyczącą eliksiru i na niej musiał pracować. Trochę
żałował, ale w zasadzie nawet z tak ograniczonych źródel zdołał
wywnioskować, że chodziło o wieloetapowy, skomplikowany rytuał
czarnomagiczny, którego częścią był odtwarzanych przez nich
eliksir. I dużo i mało. Starał się odszukać podobną księgę,
ale musiała być naprawdę stara. Tak stara, że nawet najstarsze
rody z wielkiej dwudziestki ósemki mogły nie posiadać jej w swoich
zbiorach. Istniało też prawdopodobieństwo, że był to jedyny
egzemplarz... Rozmyślania Riddle’a przerwało pytanie nauczyciela,
który widocznie skończył już z wypracowaniem:
– Tom, udało ci się coś wymyślić
w sprawie połączenia sproszkowanego rogu jednorożca z owocami
kaliny koralowej i bzu koralowego? Ta reakcja podczas ich
podgrzewania jest cokolwiek zastanawiająca...
– W zasadzie nie bardzo widzę tu
jakieś wyjście. Patrząc na naturę tych składników można dojść
do wniosku, że zawsze będą wchodzić ze sobą w interakcje, kiedy
tylko owoce puszczą soki... Pozwoli pan, że zadam pytanie... Jest
pan pewien, że chodzi tu o jednorożca? W recepturze napisano, żeby
sproszkować róg rogatej bestii... Równie dobrze może to być inne
magiczne stworzenie. Powiedzmy buchorożec, reem, ky–lin czy
jakiekolwiek inne posiadające rogi. Pomyślałem, że być może
problem leży właśnie w tym. W złym założeniu co do gatunku
zwierzęcia – przedstawił swoje domysły, obserwując jak Bennet
popada w zamyślenie. Sam również się zamyślił...
Tak, to był problem... Wszystkie nazwy
i określenia były nader archaiczne, niektóre zapomniane, a inne od
dawna nie używane. Żeby dotrzeć do sedna i rzeczywistego
znaczenia, trzeba było studiować stare księgi, żmudnie
przedzierając się przez dawne słownictwo i nazewnictwo. Niekiedy
zresztą okazywało się, że to co wydawało im się już jasne,
wcale takie nie było i musieli zaczynać od nowa. Tak było z
roślinami, zwierzętami, ze składnikami odzwierzęcymi, ale też z
odmierzaniem ilości, terminologią co do zastosowania.
Żeby nie być gołosłownym... w
tekście podano, że na pewnym etapie należy dodać jak to
określono: proszek z listowia Gnaphaliona o białych i miękkich
listeczkach, używanych czasem zamiast kłaków w piernatach i
pościeli inakszej. Wydawałoby się, że wszystko jest zupełnie
jasne i czytelne. Co prawda język troszkę starodawny, ale wypowiedź
zrozumiała. Nic bardziej mylnego. Ustalenie tożsamości tej rośliny
wciąż było w toku, bo autorzy późniejszych ksiąg, czerpiący
informacje z tego źródła, jakoś nie bardzo mogli się zgodzić co
też to może być ten Gnaphalion. Autor jednego z herbarzy skłania
się ku poglądowi, że to wronie masło mniejsze. Do tego
tajemniczego określenia przynależy jednak rysunek, na którym
przedstawiona jest roślina do złudzenia przypominająca Serum
maximum, czyli rozchodnik większy. Problem w tym jednak, że
rozchodnik ma zielone liście i do tego niezbyt miękkie, więc nie
może tu chodzić o tą roślinę. Autorzy innych zielników podają
nazwy jeszcze innych roślin jako Gnaphalion. Okazało się, że
przeglądając teksty, odnaleźli osiem takich sugestii, z czego
odrzucili trzy, bo już sam wygląd opisywanej rośliny nie zgadzał
się z opisem zawartym w spisie składników do eliksiru. W
rezultacie wyszło na to, że będą musieli z Bennetem
doświadczalnie sprawdzić możliwość zastosowania pięciu z nich.
Tak samo było w wielu innych
wypadkach. Przerabiali jaglicę, wężownicę, wężymord, kolczaste
drzewo kroplami krwi tętniące, które okazało się być po prostu
głogiem, kocie ogony, pijanice. Niezłomna samotność okazała się
być określeniem ponga, czyli paproci drzewiastej z Nowej Zelandii.
Naparstki wróżek w ostateczności odkryły swoją tożsamość.
Była to naparstnica purpurowa, do czego doszli po długich
poszukiwaniach. Nieśmiertelna mądrość miała dać sok twórczy.
Jakiś czas mieli problemy ze zidentyfikowaniem tej rośliny, a tu
proszę... chodziło o akant. Senna krew stworzyła im nieco mniej
kłopotów. Dość szybko doszli do tego, że to mak. Natomiast
trudniej poszło im z życiodajnym odzieniem wiecznego schronienia
duchów. Kto by pomyślał, że po długich dociekaniach i pomyłkach
okaże się nim banian.
Podobnie rzecz miała się jeśli
chodziło o zwierzęta. Trudności sprawiały rozmaite, ale zwłaszcza
magiczne stworzenia. Na przykład simurg w stosunku do którego w
opisie składnika, czyli piór napisano: strażnik nieba i ziemi o
uzdrawiającej mocy. Okazało się, że chodzi o magiczne stworzenie
bytujące na Bliskim Wschodzie.
Równie kłopotliwy okazał się pazur
słonecznego ptaka. Po wielu termediach, badaniach i błędach
okazało się, że chodzi o kolejne magiczne zwierzę. Stworzoną
wieki temu w jakimś zagadkowym, wątpliwej jakości eksperymencie,
hybrydę człowieka i orła, której potomkowie, choć nieliczni żyją
nadal na Tajlandii. Słoneczny ptak, słoneczny wierzchowiec, czy
nieuchronne przeznaczenie węży to odnalezione określenia, które
Tom skrzętnie sobie zapisał. Tak na przyszłość i dla Arena.
Dużo pracy wymagało odgadnięcie
tożsamości nosiciela śliny wodnego smoka. Magicznych stworzeń
odpowiadających określeniu wodny smok, znali wraz z mistrzem
elikisirów kilka, ale żadne z nich nie było tym, o które
chodziło. Dopiero kwerenda w źródłach pozwoliła zidentyfikować
w Indiach stworzenie o nazwie makara.
Już tylko te nieliczne przykłady z
pewnością unaoczniały skalę problemu. Tak było także z kilkoma
innymi magicznymi stworzeniami. Przy nich niemal drobnostką, która
jednak okazała się całkiem zawiłą zagadką, okazał się
matorec, którego włosa potrzebowali, a który okazał się być
doprawdy zwykłym, pospolitym, poczciwym trzyletnim samcem owcy.
Podobnie guściora, czyli krąp, którego jakiejś tam ilości żółci
musieli dodać do eliksiru.
Nie lepiej sprawa wyglądała jeśli
chodziło o recepturę. Określenia typu mecherzyna roiły się w
tekście. W niektórych wypadkach istotna okazała się symbolika
składników w jakikolwiek sposób potrzebnych przy tworzeniu
skomplikowanej mikstury.
Tom zapisywał wszystkie spostrzeżenia
i odkrycia dokładnie i skrzętnie. Tak dla siebie, jak i przede
wszystkim z myślą o Arenie. Tak na przyszłość. Na wszelki
wypadek.
Pracowali z Bennetem we względnej
ciszy. Wymieniali jedynie krótkie uwagi. Nauczyciel ograniczał
informacje dotyczące wszystkich części eliksiru do minimum. To
odpowiadało Tomowi, bo pozwalało być mało wylewnym jeśli
chodziło o zdobyte przez niego informacje. Nie ukrywał ich, ale też
i nie przekazywał wszystkiego co na dany temat zdobył. Zdarzało
się, że nauczyciel przeprowadzał swoiste małe teksty, podpytując
go i sprawdzając wiedzę. Z tym nie miał kłopotów. Problemem było
snucie teorii, dogłębna i rozgałęziona analiza składników.
Słyszał już kiedyś jak robił to Aren, ale sam miał z tym
właśnie nieliche kłopoty. Dlatego też na każde spotkanie musiał
się naprawdę porządnie przygotowywać i zajmowało mu to dużo
wolnego czasu.
Wiedział również, że mężczyzna
zaczyna mieć jakieś podejrzenia w stosunku do niego. Widać to było
zwłaszcza po jego zachowaniu. Ostatnio on także nie był zbyt
wylewny. Odpowiadał półsłówkami. Tom doszedł więc do wniosku,
że musi włożyć w przygotowania trochę więcej wysiłku i
spróbować czymś zaskoczyć, zainteresować nauczyciela.
W efekcie dziś rano, kiedy znalazł w
kufrze małą drewnianą skrzynkę z fiolką do połowy wypełnioną
eliksirem słodkiego snu i drugą fiolką pustą, wpadł na pewien
pomysł. Obydwie fiolki chronione były zaklęciami, w których
rozpoznał własną magię i nurtowało go pytanie po co o nie tak
bardzo dbał i je zatrzymał. Jak zdążył zauważyć eliksir był
najwyższej jakości, jednak kiedy go powąchał, a później
spróbował okazało się, że smak i zapach różniły się od
standardowego. Pachniał i smakował jak cytrusy. Pusta fiolka
musiała dawniej zawierać eliksir pachnący jak miód. Były to
bardzo przyjemne smaki i zapachy, jakże inne od tworzonych zazwyczaj
mikstur. Jego pomysł osadzał się na tym właśnie. Nie wiedział
jak będzie się na niego zapatrywał Bennet, ale co szkodziło
spróbować:
– Tak się zastanawiam... co pan
sądzi o tym, żeby zmienić smak jakiejkolwiek mikstury na mniej
wstrętny? – rzucił od niechcenia. Był w trakcie przygotowywania
kolejnej bazy w ramach testowania jednego ze składników. Jakoś nie
wierzył, żeby miała to być udana próba, ale oczywiście trzeba
było sprawdzić.
W tym momencie z zawartości kociołka
zaczął wytrącać się oleisty osad. Należało dodać białe
płatki rośliny o frapującej nazwie czarna paszcza korwanga, choć
opisowi odpowiadały w zasadzie płatki nawet tak pospolitych roślin
jak stokrotki, czy rumianki. Trzeba było jednak sprawdzić każdą
ewentualność, bo oczywistości często zawodziły jeśli chodziło
o tą bardzo tajemniczą miksturę. Kiedy skończył mieszać, a
zawartość kociołka powoli zaczynała zmieniać konsystencję
usłyszał w odpowiedzi:
– Strata czasu. Wymaga to dokładnego
przeanalizowaniu wszystkich składników. Należałoby także bardzo
uważać na to, żeby dodatkowa substancja, której chciałbyś użyć,
nie zmieniła właściwości całego tworu. Bardzo ryzykowne.
Potencjalne zyski są nikłe. Nie polecam. Szkoda, żebyś zajmował
umysł takimi bezużytecznymi sprawami – profesor w tym momencie
zajrzał Tomowi przez ramię do kociołka i stwierdził z pewnym
niesmakiem: – Widzę, że nie chodziło też o czarną paszczę
korwanga. Trudno. Spróbuj tym razem z wartownikiem księżycowej
nocy. Pamiętasz co to było?
– Pamiętam – pozornie spokojnie
odparł Tom, ale w sercu poczuł jakąś niewytłumaczalną złość
na tego człowieka. Jak on śmiał nazwać ten pomysł
bezwartościowym?! To dowodziło jedynie, jak bardzo nauczyciel mylił
się w swoich ocenach innych ludzi. Jaskrawym przykładem było
wyrzucenie Arena z zajęć, bez sprawdzenia jego możliwości. Tak
może robić tylko krótkowzroczny głupiec. Chociaż w sumie na
dobre wyszło. Dzięki temu on mógł zająć miejsce Arena i
ochronić chłopaka. Był pewien, że taka ochrona była potrzebna,
choć jeszcze nie do końca wiedział przed czym.
***
James jak można się było spodziewać
nie był zbyt zachwycony informacjami od Beery’ego, które Aren
przekazał mu przed zajęciami. Pewnie dlatego na lekcjach był
bardziej kąśliwy niż zwykle. W pewnym momencie Grey naprawdę
szczerze zaczął żałować, że nie ma pod ręką żadnego śluzu,
a choćby i Cadana urzędującego w terrarium u Beery'ego. Roześmiał
się w myślach, kiedy przyszło mu do głowy, że bez wątpienia
ludzki imiennik ślimaka spędza tam także wiele czasu. Następną
myślą, która go nawiedziła było stwierdzenie, że ten temat
wciąż jeszcze pozostaje do przedyskutowania z profesorem
Zielarstwa. Dotąd do tej sprawy nie wracali. Chciał to zrobić po
eliminacjach, kiedy na pewien czas ucichnie zgiełk spowodowany
Turniejem. Przynajmniej do kolejnego zadania. Zamierzał właśnie
wówczas znaleźć chwilę czasu, żeby poruszyć ten temat.
Jego myśli wróciły do niedawnego
spotkania w jadalni. Największym zaskoczeniem była dla niego
obecność Kasandry. Przez moment nie mógł uwierzyć, że to była
naprawdę ona. Chciałby z nią porozmawiać, ale w obliczu tego co
zdążył zaobserwować podczas obiadu i na korytarzach Instytutu,
wątpił czy mu się uda. Gdziekolwiek pojawiała się Kasandra,
natychmiast osaczali ją reporterzy, uczniowie, nauczyciele,
ewentualnie jacyś ludzie z Ministerstwa. Zbliżenie się do niej
choćby po to, żeby spróbować się umówić, graniczyło z cudem.
Musiał zastanowić się nad jakąś dyskretną metodą. Koniecznie
chciał przedyskutować z nią kilka istotnych spraw, które od
jakiegoś czasu nie dawały mu spokoju.
Zajęcia skończyły się wreszcie.
Czekali wspólnie z Abraxasem przy wyjściu z zamku, aż Hill do nich
dołączy. Aren miał nadzieję, że Malfoyowi i Jamesowi uda się
jakimś cudem współpracować bezkolizyjnie. On sam już przywykł
do zaczepek Hilla. Nie był jednak pewien jak zniesie je blondyn. Z
drugiej strony wiedział z obserwacji, że na przykład przy
Riddle’u, Abraxas potrafił zachować iście kamienny spokój.
Przynajmniej na zewnątrz. Poza tym miał też niezłą zaprawę w
postaci zaczepek Rudolfa. To napawało optymizmem.
Jego optymizm troszkę ostudziła
zirytowana mina Jamesa, który doszedł do nich, bez słowa minął i
nie czekając ruszył w stronę boiska do quidditcha, gdzie miały
odbywać się eliminacje i gdzie mieli wyznaczoną dzisiaj swoją
karę. Malfoy powiódł za nim spojrzeniem, unosząc lekko brwi, po
czym jego spojrzenie spoczęło na stojącym obok Arenie. Ten
wzruszył jedynie ramionami w odpowiedzi i zaczął iść w tą samą
stronę, a za nim blondyn.
Na boisku i wokół niego kręciło się
wielu pracowników Ministerstwa, którzy mieli za zadanie przygotować
miejsce do walki. Jak zauważył z oddali Grey, rzucali rozmaite
zaklęcia. Z bliska wyglądało to wszystko jeszcze bardziej
interesująco. Okazało się, że rysowali na ziemi runy. Pojedyncze,
albo też całe sekwencje, systematycznie posuwając się wokół
przyszłego pola walki na czas eliminacji do Turnieju. Aren był
zaciekawiony. Praca wyraźnie była zespołowa, bo po całym
podlegającym jej terenie kręciło się co najmniej kilkanaście
osób.
Stanął na moment, przyglądając się
z niewielkiej odległości. Kolejne osoby stawiały runy, które
zaczynały lśnić jak i poprzednie. Wszystko wyglądało pięknie,
ale do czasu. Kiedy praca została wykonana mniej więcej do połowy,
całość nagle straciła blask i po chwili zgasła, ku widocznej
konsternacji twórców.
– Nie wierzę... Niby
profesjonaliści, a nie potrafią nawet dobrze złożyć sekwencji.
Doprawdy... patrząc po ich szatach to od was – rzucił kąśliwie,
stojący niedaleko nich James. Abraxas mruknął coś cicho i
niezrozumiale, a później już głośno i rzeczowo stwierdził.
– Wydaje mi się, że błąd
popełniono znacznie wcześniej... sądząc po efektach,
prawdopodobnie około piątej, bądź szóstej osoby... To o ile
widzę robili amerykańscy magowie.
– Po co oni to robią? Do czego ma to
służyć? – rzucił pytanie Aren. Zadał je z czystej ciekawości,
a poza tym po to, żeby upewnić się co do pewnej myśli, która
pojawiła mu się w głowie. Szczególnie natomiast dlatego, żeby
zażegnać majaczący na horyzoncie spór. Hill przewrócił na te
pytania oczami, ale Abraxas podjął się odpowiedzi:
– To bariera, która będzie
pochłaniać zbłąkane zaklęcia lecące w stronę widowni. Ważne
jest, by wykonało ją kilkanaście osób. Wtedy jest znacznie
silniejsza. Jest jednak warunek. Żeby bariera stała się stabilna,
nie może być na żadnym etapie popełniony błąd. Jak widzisz w
tej chwili jest tu gdzieś popełniona niedokładność. Albo w
rysunku, albo też w inkantacjach, które co jakiś czas są
konieczne. Widać to po tym, że nie udało się utrzymać
stabilności. Nawet na tym etapie. Współpraca tylu ludzi nie jest
prosta. Główny problem polega na tym, że każda z osób musi
włożyć w zaklęcie taką samą ilość magii. Dysproporcja będzie
skutkowała nierównością bariery. Jedne obszary będą chronione
bardzo silnie, inne słabo, a przecież nie o to chodzi. Publiczność
nie może być zaskakiwana koniecznością obrony. W końcu nikt
stamtąd nie będzie spodziewał się ataku, a przecież będzie nas
na terenie przeznaczonym do walki dziewięcioro. Jasne jest, że w
tej sytuacji zaklęcia będą przelatywały w bardzo różnych
kierunkach.
– Czyli w założeniu ma ona
powstrzymywać wszystko, co zostanie zaserwowane na arenie?
– Już przecież o tym mówił –
sapnął ze zniecierpliwieniem James włączając się do rozmowy: –
Merlinie, nie potrafisz nawet zrozumieć czegoś tak prostego?
Grey przywykł do tego typu stwierdzeń
ze strony Hilla, ale jak zauważył Abraxas drgnął nerwowo, a z
narastającej złości pociemniały mu oczy. Błyskawicznie ocenił,
że musi blondyna uspokoić, bo wybuchnie awantura. Położył rękę
na ramieniu Abraxasa uśmiechając się uspokajająco i mówiąc:
– Nie powinieneś brać tych słów
na poważnie Abraxasie. To sposób bycia Hilla. W pewnym momencie
przywykniesz jak i ja. Właściwie nauczyłem się już kompletnie
ignorować te jego odzywki. Wiesz, to zupełnie tak jak z Rudolfem...
– interwencja spowodowała, że Malfoy rozluźnił się i po chwili
skinął głową potwierdzająco. James obserwował to wszystko w
milczeniu. Zielonooki chłopak spodziewał się nawet, że skomentuje
jak zwykle złośliwie jego słowa, jednak nic takiego nie nastąpiło.
W sumie było to zaskakujące. W tym momencie tuż obok nich pojawiła
się starsza, niska kobieta i powiedziała:
– Tutaj jesteście! Jak mi
powiedziano zostaliście skierowani w ramach kary i nie możecie
korzystać z różdżek, które zostały wam odebrane. Znalazłam
jednak dla was zadanie. Chodźcie za mną! – odwróciła się i
ruszyła w stronę jednego z namiotów. Nie pozostało im nic innego
jak podążyć za nią.
Aren doskonale pamiętał pod jak
wielkim wrażeniem był na czwartym roku podczas Mistrzostw Świata w
Quidlitchu, kiedy przekonał się, że na oko niewielki namiot może
kryć w sobie olbrzymie wnętrze. W tym wypadku było dokładnie tak
samo, chociaż osobiście już tak tego nie przeżywał. Weszli do
namiotu o niezbyt pokaźnych wymiarach, ale w środku okazało się,
że jest niezwykle przestronny. Przebywało w nim całkiem sporo sów.
Grey zapatrzył się na nie na moment, a kobieta widząc jego minę
roześmiała się cicho i wytłumaczyła:
– Będziecie wysyłać do
zaproszonych gości listy z dołączonym do nich świetlikiem.
Zwróćcie uwagę na to, żeby poszczególne świstokliki trafiały
do odpowiednich listów. Jeśli tak się nie stanie, odbiorca nie
będzie mógł otworzyć przesyłki. Tutaj macie listę gości i spis
przypisanych im świstoklików. Trzeba przyznać, że większość
została już rozesłana. Z tym co zostało powinniście poradzić
sobie w miarę sprawnie. Powodzenia!
Po tych słowach kobieta uśmiechnęła
się do nich pokrzepiająco i zwyczajnie wyszła. Abraxas przyjrzał
się liście leżącej na pobliskim biurku. Większość widniejących
na niej nazwisk kojarzył. Byli to ludzie znani z racji pochodzenia,
albo też ze względu na ich aktywność polityczną. Odliczył
dziesięć listów od góry, odhaczył je na liście ogólnej, zabrał
jeden z trzech leżących obok spisów świstoklików i udał się
tam, gdzie były zgromadzone, żeby połączyć odpowiednie z danym
listem. Pozostali zrobili to samo i już wkrótce wszyscy znajdowali
się przy świstoklikach.
Aren sprawdził nazwisko na trzymanym w
dłoni pierwszym liście i sięgnął po gumowa piłkę, która była
przypisana jako świstoklik właśnie do niego. Zanim jej dotknął,
Malfoy wyciągnął dłoń i schwycił jego nadgarstek mówiąc:
– Aren nie dotykaj tego!
– C..co? O co chodzi Abraxasie? –
zaskoczony zielonooki chłopak zamrugał w zdziwieniu, równocześnie
widząc jak James uśmiecha się pobłażliwie.
– Lepiej będzie jeżeli będziesz
się trzymać z daleka od świastoklików. Pamiętam i ty pewnie też,
twoją ostatnią przygodę... Mam propozycję. Weź swoją i moją
pulę listów i ustawiaj je koło odpowiednich świstoklików. Zajmę
się nimi dalej – zaproponował. Aren lekko się zarumienił z
zażenowania, ale skinął twierdząco głową i już bez słowa
przejął listy kolegi, skupiając się na zadaniu.
Praca szła im dosyć gładko i
sprawnie choć w milczeniu. W pewnym momencie jednak monotonię
zajęcia zaczął rozpraszać Aren. Grey okazał się ekspertem od
niektórych przedmiotów mugolskiego pochodzenia. Blondyn i James
bardzo często nie mieli pojęcia do czego dana rzecz mogłaby być
wykorzystywana, za to Aren najczęściej wiedział co to jest i
opowiadał o tym w interesujący sposób. Fajka, agrafka i inne
przedmioty odkrywały przed nimi swoje tajemnice. James udawał, że
nie interesują go słowa Greya, ale widać było, że słucha Arena,
a czasem nawet zerka na niego odruchowo z zaciekawieniem, albo
niedowierzaniem. Abraxas także nie oponował, ani nie przeszkadzał
tym opowieściom, wychodząc z założenia, że praca w ten sposób
nie jest tak żmudna, jak mogłaby się okazać, gdyby panowała
cisza. Co prawda niekiedy wyjaśnienia wydawały się być jakąś
abstrakcją, ale nie miał powodu nie wierzyć, że Aren mówi prawdę
i dana rzecz służy rzeczywiście do tego o czym akurat mówi.
Powoli zbliżali się do końca pracy.
W pewnym momencie do namiotu weszła ta sama kobieta, która
wcześniej przydzieliła im zajęcie i zwróciła się wprost do
Arena:
– Dyrektor Dippet prosi cię na
rozmowę do swoich kwater. Jak widzę zbliżacie się do końca
pracy. Sądzę wobec tego, że twoi koledzy nie będą mieć nic
przeciwko, jeżeli wcześniej wyjdziesz stąd i udasz się na
rozmowę. Prawda? – spokojnym wzrokiem zmierzyła pozostałą
dwójkę, a każdy z nich skinął potwierdzająco głową. Kobieta
lekko się uśmiechnęła i oznajmiła kończąc temat: –
Doskonale! Panie Grey, proszę w takim razie już iść. Lepiej, żeby
dyrektor nie musiał na pana zbyt długo czekać.
Grey zerknął zmartwionym wzrokiem na
Abraxasa, a chwilkę później na Hilla. Ten jakby domyślając się
powodów tego zmartwienia przewrócił jedynie oczami i w milczeniu
wrócił do swojego zajęcia. Aren westchnął tylko na to cicho i
ruszył do wyjścia z nadzieją, że Malfoy i James jakoś w spokoju
będą współpracowali.
Blondyn doskonale wiedział o co
chodziło Arenowi na koniec. Bez wątpienia martwił się o to, żeby
on nie stracił cierpliwości do Hilla. Nie zamierzał. Zresztą,
skoro już tak się stało, że zostali przy pracy we dwóch, bo
kobieta również wyszła, planował zrealizować swój pomysł i
porozmawiać z obecnym tu uczestnikiem z Ilvermorny o jego
obserwacjach na temat run.
Dobrą chwilę pracowali w zgodnej
ciszy. Kiedy ta zaczęła się ponad miarę przedłużać, Abraxas
doszedł do wniosku, że musi zainicjować rozmowę, bo James z
pewnością tego nie zrobi i okazja mu przepadnie. Wysłał kolejną
sowę z przesyłką, pochylił się nad listą sprawdzając kolejne
nazwisko i rzucił spokojnym głosem:
– Jak udało ci się zauważyć
dwudziestą pierwszą runę? – James znieruchomiał patrząc na
niego. Po dłuższej chwili otrząsnął się z zaskoczenia i
zapytał:
– Ty to stworzyłeś?
– Tak. Aren wspominał, że nie
jesteś zbyt pomocny podczas zajęć. Postarałem się wobec tego
pomóc. Nie mogłem pozwolić, żeby skończył z negatywną oceną
na koniec roku. W Hogwarcie było mi dużo łatwiej. Znałem program,
wszyscy go równo realizowaliśmy, mogłem zacząć od tłumaczenia
podstaw i nawiązania do aktualnie realizowanych zagadnień. Kiedy
trafiliśmy tutaj, cały plan upadł. Raz, że program jest inny, a
dwa pracujemy w grupach sztucznie dobranych. Aren pogubił się
ponownie, a ja nie daję rady w spójny sposób tłumaczyć mu tego,
co robimy w czasie zajęć, bo dla niego jest to zupełnie oderwane
od tego z czym już sobie radził. Chłopak jest wyjątkowo
runoodporny i niestety nie chwyta w lot. Trzeba się natrudzić, żeby
pojął o co chodzi. Oczywiście moim wysiłkom nie pomaga, że nie
wspierasz go w czasie zajęć. Nie czarujmy się, nie jesteś
najmilszą osobą pod słońcem. Chciałem interweniować, ale Grey
nie chciał żebym się za bardzo mieszał. Według niego mogłyby z
tego powstać jakieś problemy, choć uważam, że przesadzał.
Myślę, że po prostu stałoby się dla ciebie jasne dlaczego jest
tak, a nie inaczej i tyle. Wracając jednak do meritum sprawy.
Pozostały mi tylko korepetycje i pewne pomysły. Dzięki twoim
spostrzeżeniom przekazanym mi przez Arena wiem, że to co wymyśliłem
przynosi skutek...
– Nie mogę tego pojąć. W zasadzie
nie powinno być możliwe... żeby udało się stworzyć serię
sekwencji do łączenia, rozdzielania, stabilizacji i kontynuacji i
do tego pasowała jedna runa... tak samo jak...
– A kto mówi o jednej runie? Wciąż
jednak jestem zaskoczony, że udało ci się odnaleźć Laukaz.
Możesz to wyjaśnić? Starałem się opracować ten system w
taki sposób, żeby nie został odkryty. Jak widać dostrzegłeś to
ku mojej irytacji. Powiesz mi jak? Czy może nadal masz zamiar tracić
czas na przeglądanie i analizowanie notatek Greya, by dowiedzieć
się czegoś więcej o mojej metodzie?
– Skąd pewność, że na własną
rękę nie odszyfruję jak to zrobiłeś? Jak słusznie zauważyłeś
odkryłem tą runę. Wkrótce na pewno dotrę do kolejnych
sekwencji... – przerwał w połowie wypowiedzi, kiedy blondyn lekko
się roześmiał, ale bez cienia szyderstwa, czy złośliwości.
Kiedy opanował wesołość kontynuował:
– Obaj dobrze wiemy, że nie dotrzesz
dalej. Z prostej przyczyny... Aren ci na to nie pozwoli. Oczywiście
nie świadomie i celowo. Już jednak wspominałem o jego wyjątkowej
zdoloności. Jest naprawdę wybitnie runoodporny... Próbuje
zrozumieć, stara się, szczerze walczy o tą wiedzę, jednak nic to
nie daje. Zwyczajnie nie trzymają się go te informacje. Powoduje
to, że na pergaminie wychodzą mu naprawdę cuda. Rzadko, ale w
momencie jakichś iście szalonych przebłysków, niektóre jego
pomysły były dość inspirujące... ale doprawdy... – tym razem
Malfoy roześmiał się wesoło, przypominając sobie incydenty z
lekcji z Arenem.
– Zgaduję, że jest coś, czego
potrzebujesz w zamian. Inaczej nie zdradziłbyś mi tak wiele.
– Cieszę się, że przechodzimy do
sedna sprawy. Będę skłonny zdradzić ci kilka poszlak, którymi
mógłbyś się kierować w poszukiwaniach... zastanów się i daj mi
odpowiedź nim skończymy to co tutaj robimy.
– A czego ty chcesz w zamian? Jesteś
silnym magiem, masz szeroką wiedzę w wielu kwestiach, nasze drużyny
obecnie współpracują. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy. Nie
mieliśmy też żadnego zatargu. Trudno mi wobec tego pojąć co mogę
ci ofiarować – zainteresował się James, szczerze ciekawy jaką
otrzyma odpowiedź. Naprawdę nie wiedział czego może się po tym
chłopaku spodziewać. Nie potrafił również z niego tego wyczytać.
– Podczas Turnieju twoim zadaniem
jest ochrona Arena. Chcę się upewnić, że naprawdę się do tego
przyłożysz. Przynajmniej do momentu, gdy pozbędziemy się
uczestników z Durmstrangu.
– Czy głupota Greya jest zaraźliwa?
– brwi Hilla w zdumieniu uniosły się wysoko i nie był w stanie
powstrzymać tego pytania. Nie mógł też uwierzyć w to co właśnie
usłyszał.
– A co, obawiasz się o własne
zdrowie? – skomentował Abraxas uśmiechając się lekko i
spokojnie odszedł po kolejną pulę listów. Póki co ich rozmowa
się skończyła. Obaj wrócili do swoich obowiązków.
James wiedział, że ten chłopak i
Grey są przyjaciółmi. Nie spodziewał się jednak, że Abraxas
zechce przehandlować tak cenną wiedzę po to, by zapewnić Greyowi
bezpieczeństwo. Oczywiście spodziewał się, że gdyby wyraził
zgodę, nie otrzyma wszystkich danych. Zresztą Malfoy otwarcie
wspominał o poszlakach, ale nawet one wiele by wniosły w dociekania
i poszukiwania. Było tak, jak blondyn mówił. W swoich analizach
dotarł do momentu, kiedy udało mu się znaleźć tamtą runę. To
był jego mały sukces, ale... na tym koniec. Nie potrafił niczego
więcej z tym znaleziskiem zrobić. Trwało to już od dłuższego
czasu. Był w martwym punkcie i nie wiedział jak z tego wybrnąć.
Co prawda mógł podejrzewać Malfoya o
próbę oszukania go, podania nieprawdziwych danych. Miał jednak
dziwne przeczucie, a nawet czuł pewność, że blondyn dotrzyma
słowa. Obserwował ich obu dzisiaj. Miał na to trochę czasu.
Widział i czuł sporo. Mimo wszystko prośba Abraxasa wciąż
jeszcze wydawała mu się zaskakująca. W końcu przecież, zgodnie z
umową międzygrupową, było to jego zadanie. Zamierzał je
wypełnić.
Abraxas Malfoy nie musiał go o to
dodatkowo prosić. Wystarczyły mu naciski i upomnienia ze strony
dziewczyn, a zwłaszcza Roweny. Cała ta sytuacja nie dawała mu
spokoju. Przecież jak dotąd blondyn nie przedsiębrał niczego bez
porozumienia ze swoim liderem Riddle. Dało się zauważyć, że
należał do bliskiego grona Riddle’a. Wszyscy oni trzymali się w
pobliżu tego chłopaka, ale czuć było między nimi, a nim jakiś
dystans i napięcie.
Nazwisko blondyna było mu znane już
wcześniej. Często padało w relacjach dotyczących polityki, ale
dane te dotyczyły ojca chłopaka. O nim samym nie było właściwie
zbyt wiele wiadomo oprócz tego, że był przykładnym i dobrym
uczniem. Teraz, kiedy miał okazję go poznać... jego wiedza o
runach była... niesamowita. Stworzył coś, czego on, James nie
potrafił złamać, ani nawet odkryć. To była sztuka. Nigdy dotąd
nie spotkał się z takim problemem. W końcu była to jego ulubiona
dziedzina magii. Fascynowała go. Był uważany za geniusza w tym
kierunku, a tu taka niespodzianka. Abraxas Malfoy był co najmniej
tak samo dobry. Zaimponował mu. Okazało się też, że zwyczajnie
nie docenił tego Ślizgona.
***
Nie musiał chodzić po zamku sam.
Beery czekał przy wejściu głównym, by odprowadzić go do
dyrektora. Po drodze wymienili się spostrzeżeniami dotyczącymi
kilku roślin, oczywiście w bardzo oględny sposób, ponieważ na
korytarzu w zasadzie każdy kto chciałby, mógł ich rozmowę
usłyszeć. Aren w duchu zastanawiał się, czego mógł chcieć od
niego dyrektor Dippet. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie
chodziło o jego brak magii i nadchodzące eliminacje. Nie miał
zamiaru o tym wspominać, ale miał plan, którego zamierzał się
trzymać. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że realizacja planów
niekiedy może być utrudniona, zakłócona nieprzewidzianymi
wydarzeniami, a nawet zniweczona. Brał to pod uwagę. Przecież
walczyć będzie ośmioro czarodziejów. Zaklęcia będą latały we
wszystkie strony. Miał jednak nadzieję, że jego legendarne
szczęście uchroni go przed niespodziewanym nokautem. Przecież w
końcu tą sytuację da się zaszeregować jako zagrażającą życiu,
a przynajmniej zdrowiu, więc może się uruchomi. W zasadzie jednak
wolałby nie testować tej swojej dobrej passy i zrealizować plan
sprawnie i gładko.
Doszli do odpowiednich drzwi i Beery
opuścił go wyjaśniając, że ma spotkanie z Cadanem w swoich
kwaterach. Policzki Arena momentalnie przybrały barwę szkarłatu, a
nauczyciel na ten widok roześmiał się wesoło. Aren zżymając się
w duchu na swoją reakcję stwierdził równocześnie, że ten
człowiek zdecydowanie zbyt dobrze bawił się kosztem innych.
Musiało się to w jakiś sposób uwidocznić na jego twarzy, bo
profesor szybko opanował rozbawienie i na pocieszenie wspomniał
krótko o nowym jadzie, który udało mu się zdobyć.
Humor Greya poprawił się, ale w
głowie pojawiła mu się myśl, że jego relacje z Beerym z
pewnością nie są normalne, skoro takie wiadomości poprawiają mu
samopoczucie. Nie miał jednak zamiaru niczego zmieniać, ani
narzekać. Przecież obaj czerpali z tej znajomości wymierne
korzyści. Dzięki Herbertowi jego umiejętności i wiedza poszerzyły
się znacznie, choć może nie do końca w tym kierunku w jakim by
pragnął. Za to jego doświadczenia i odkrycia, pozwalały
nauczycielowi zbierać informacje na temat możliwości użycia,
zastosowania tworzonych przez niego roślin.
Beery odszedł, a Aren bez zwłoki
zapukał do drzwi, czekając na zaproszenie. Wejście uchyliło się
lekko, więc wszedł do środka. Dyrektora nie było, za to
przywitała go tam z uśmiechem znajoma mu osoba, w której ramionach
został już chwilkę później zamknięty. Padły też słowa:
– Oh Aren... tak bardzo się cieszę,
że cię widzę!
Właściwie nie były mu już potrzebne
żadne wyjaśnienia. Zrozumiał dlaczego się tutaj znalazł.
Spotkanie bardzo go ucieszyło. Odwzajemnił dość niepewnie uścisk
kobiety. Nigdy nie miał inklinacji do podobnych reakcji. W
odpowiedzi rzekł:
– Dobrze wyglądasz Kasandro.
Zapomniałem, że dobrze się znacie z z dyrektorem Hogwartu.
Myślałem, że będę musiał się naprawdę porządnie natrudzić,
żeby z tobą porozmawiać choćby przez moment. Muszę przyznać, że
jestem zaskoczony reakcjami ludzi na twój widok. Wiedziałem, że
jesteś sławna, ale to co zaobserwowałem i przeczytałem na twój
temat w prasie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
– Z reguły unikam rozgłosu.
Przynajmniej na tyle, na ile się da, bo w mojej profesji jest to
niezwykle trudne. Tym bardziej, że inni, nieliczni wieszczowie
przebywają w Afryce i Azji. Zapewniam cię, że jesteśmy grupą
dość rozchwytywaną. Nie rozmawiajmy jednak o tym. Usiądźmy –
zaproponowała siadając na stojącej w pomieszczeniu kanapie i
wskazując Arenowi miejsce obok.
– Przyznam, że zastanawiam się nad
tym, dlaczego postanowiłaś przyjąć ofertę sędziowania w
Turnieju?
– Cóż... niestety nie mogę o tym
mówić. Zapewniam jednak, że jest to uczciwa cena za to, co będę
mogła zobaczyć. Chciałabym ci móc powiedzieć więcej, ale zasady
są dosyć rygorystyczne.
– Czy mogłabyś mi powiedzieć coś
więcej o tych zasadach? Zauważyłem już oczywiście, że
obowiązują... – postanowił wykorzystać okazję i fakt, że
rozmowa zahaczyła o ten temat. Obiecał przecież Liamowi
zasięgnięcie informacji na ten temat. Warto było dostarczyć mu je
na dzisiejsze, wieczorne spotkanie. O tym, że Liam również jest
wieszczem nie mógł wspomnieć. Obiecał mu dyskrecję w tym
temacie.
– To dosyć skomplikowane. Postaram
się jednak w ogólnym zarysie zaprezentować ci jak to wygląda,
skoro jesteś zaciekawiony. Istnieją trzy rodzaje wizji. Pierwszą z
nich jest tak zwane widzenie przelotne, na które nie mamy za bardzo
wpływu. Pojawia się i tyle. Ciężko jest je odczytać prawidłowo.
Tym bardziej, że już chwilę później może się okazać, że
kolejna dotycząca tej samej osoby wskazuje bardziej, czy też mniej,
ale inne wydarzenia. Jest to zależne od decyzji i posiadanego zdania
na dany temat, przez daną osobę, albo też ludzi wokół tej osoby.
Decyzje, wydarzenia z chwili na chwilę mają wpływ na to co się
dzieje. Dlatego widzenie może się nie spełnić. Tego typu wizje
jak sam widzisz są ulotne, nietrwałe, zachowujemy je dla siebie i w
zasadzie nie zwracamy na nie jakiejś szczególnej uwagi.
– Czy możesz ujawniać te przelotne
wizje?
– Tak, ale jak mówiłam unikam tego.
Ludzie sugerują się tym co do nich mówię. Ostrzegam ich, że to
co mówię nie musi się spełnić, ale oczywiście w to nie wierzą.
To powoduje, że zachowują się inaczej niż gdyby nic nie wiedzieli
i czego łatwo się domyślić, wizja się nie sprawdza. Tego typu
migawki zachowujemy dla siebie właśnie z tego powodu.
– Prawdopodobnie masz rację. W końcu
wiesz najlepiej jak to działa i jak zachowują się ludzie kiedy
informuje się ich o takich sprawach. A jaka jest druga? – zapytał.
– Tutaj zaczynają się już schody.
Widzisz... żeby zobaczyć dalszą przyszłość, musimy najpierw
mieć kontakt z którymś z naszych. Z innym wieszczem. Musi do tego
dojść po to, żeby oczekiwany okres czasu powiedzmy... odblokować.
Chciałabym powiedzieć o tym więcej, ale to tajemnica. Nie wolno
mi. W każdym razie w tym wypadku mamy możliwość, by podzielić
się naszą wiedzą. Ma to jednak swoją cenę. Musimy ją zapłacić,
chociaż nie zawsze. Kiedy i jak nie mogę powiedzieć.
– Skąd w takim razie możesz
wiedzieć, czy możesz podzielić się wiedzą bez żadnej ceny?
– Mogę próbować. Jeżeli będę
mogła to znaczy, że tak ma być. Nawet jednak jeżeli będę mogła
tą wiedzę przekazać, to w zawoalowany, okrężny sposób i tylko
osobie, której dotyczy wizja. To jedna z tych dziwnych zasad,
których musimy przestrzegać. Jeżeli ujawnienie wizji ma swoją
cenę, nie będzie szansy, by przekazać informacje, póki nie
nadejdzie odpowiedni moment. Jeżeli rzecz dotyczy dalszej
przyszłości, musimy zachowywać swoją wiedzę czasami przez lata,
zanim nadejdzie ten czas. Jak już mówiłam jest nas niewielu. Mimo
wiedzy niekiedy nie możemy pomóc. Zresztą ludzie nie zawsze chcą
naszej pomocy. Nawet jeżeli obdarzymy kogoś swoją przepowiednią,
ten człowiek może nie chcieć nic z tym zrobić. To bywa
frustrujące. Muszę ci powiedzieć, że znajomość przyszłości ma
również bardzo wiele wad. Na przykład znamy sekrety, mające wpływ
na życie wielu ludzi. To bywa z kolei niewygodne.
– A co zrobić... no, powiedzmy, że
chciałabyś wywołać wizję? Na przykład po to, żeby zobaczyć
dla siebie... jakby prywatnie... przyszłość danej osoby... Możesz
to zrobić? Ma to jakieś konsekwencje?
– Z naszej małej grupki tylko jedna
osoba to potrafi. Od razu powiem, że nią nie jestem. Nie żałuję.
Nadmierna wiedza bywa zgubna dla nas samych. I tak wiemy już zbyt
wiele Arenie... Powiem ci tylko, że nawet jemu udało się tego
dokonać dopiero w podeszłym wieku. Taka umiejętność jest jednak
niebezpieczna. Istnieje zagrożenie, że wieszcz nie będzie potrafił
zawrócić. To znaczy jego umysł może nie znaleźć drogi
powrotnej. Potrzebna jest tak zwana kotwica, która pomaga wrócić...
Tyle mogę powiedzieć. To najwyraźniej kolejna zasada, o której
nie mogę mówić.
– Tyle mi wystarczy. A ostatnia z
nich...?
– O tym rodzaju wizji opowiem ci
najmniej. Jest najbardziej niebezpieczna i jej cena jest najwyższa.
Są to wizje ścieżek. Rozmaite warianty przyszłości danej osoby.
Oglądamy je, żeby obdarować taką osobę najlepszą przepowiednią
w nadziei, że pomoże jej wybrać najlepszą dla niej drogę. Tutaj
jednak potrzeba czegoś więcej... Niestety to tyle ile mogę
powiedzieć.
– To... naprawdę trudne. W zasadzie
nigdy na to nie patrzyłem z takiej strony... Teraz, kiedy wiem
więcej widzę, jak zawiła i trudna jest twoja umiejętność i to
co z jej pomocą możesz zrobić. Pewnie nie zawsze jesteś
doceniana.
– Owszem. Z drugiej strony kiedy
widzę, że komuś dzięki temu co mu daję udaje się wybrać lepszą
drogę, czuję się szczęśliwa. Dla takich właśnie momentów
warto zajmować się tym co robię. Niestety bywa, że wraz z wiekiem
przychodzi również rezygnacja... mnie póki co to nie dotyczy. Dość
o tym Arenie, bo zaczyna się robić drętwo! Koniecznie musisz mi
opowiedzieć jak sobie radzisz!
Zielonooki chłopak w duchu stwierdził,
że uzyskał już sporą ilość informacji i czas było rzeczywiście
zmienić kierunek ich rozmowy. Zaczął opowiadać. Kasandra pytała
o wiele rzeczy. Między innymi o Sama. Zauważyła bowiem ich
przyjazne relacje i ciekawa była jak do tego doszło, że ma tak
dobre stosunki z osobą drużyny przeciwnej. Zaskoczyła ją
wiadomość, że zaczęło się od kłamstwa na temat ich niby
przyjaźni. Wieszczka wiele informacji uzyskała już podczas rozmów
z innymi, albo i z plotek. Teraz je sobie systematyzowała i
uszczegółowiała. Na przykład słyszała o szlabanie z Jamesem i
jego przyczynach. Wiedziała też o tym dzisiejszym, być może od
dyrektora, którego powiadomił pewnie Beery.
Chłopak opowiadał, a Kasandra
słuchała uważnie. Mimo, że mówił ogólnie o wydarzeniach
okazało się, że często narzeka na Riddle'a. Główną przyczyną
było, że ten traktuje go źle, bo uważa jego uczestnictwo za piąte
koło u wozu, a przecież sam zmusił go do przybycia tutaj. Poza tym
mówił też o tym, że Tom zachowuje się jak ostatni dupek, odkąd
się tutaj znaleźli. Aren był tak zatopiony w opowieści, że
zupełnie nie zauważył zmartwionej miny kobiety, która szybko
postarała się opanować mimikę twarzy. Zielonooki nie musiał
widzieć jej zatroskania. Miał dość własnych kłopotów i dobrze,
że miał je z kim podzielić.
Grey w miarę jak snuł swoją
opowieść, czuł jakąś taką ulgę. Miał wewnętrzne przekonanie,
że Kasandra zachowa to o czym jej mówi dla siebie. Przecież
wiedziała o sprawie podstawowej, czyli o sekrecie jego pochodzenia.
Opowiedział jej również o wypadku, czując potrzebę zwierzenia
się. Oczywiście ominął kwestię magii krwi. W zasadzie nie
wiedział czemu, bo już chwilę później doszedł do wniosku, że
kto jak kto, ale Kasandra doskonale zdawała sobie sprawę z faktu,
że miał możliwość używania tego rodzaju magii. Wiedziała też,
że wcześniej już jej użył. Widziała przecież jego rdzenie
magiczne.
Kiedy doszedł do momentu, że czuł w
sobie to co Riddle przed uderzeniem zaklęcia i po uderzeniu, do tego
jak zachowywał się Tom po całym tym galimatiasie związanym z
wypadkiem i do tego jak bardzo zmienił się czerwonooki po tym
wszystkim, jak go unikał i odrzucał raz zarazem, na twarzy
wieszczki ponownie pojawił się głęboki smutek. Teraz już
wiedziała, że chłopak go widział, więc nie próbowała ukrywać
swoich odczuć. Kiedy skończył powiedziała:
– Wiesz co myślę? Nie jest możliwe,
żeby zmiana w Tomie nastąpiła tak nagle. Coś musiało na to
wpłynąć. Przyczyn może być kilka.
– Już o tym myślałem. Masz rację.
Pytanie tylko po co to zrobił? Nieważnie jak, ale po co. Przecież
to nie była jego wina. Przeprosiłem... pokłóciłem się nawet z
Samem i groziłem nauczycielowi żeby mu pomóc. Jeżeli podczas
Turnieju będzie tak jak teraz, to już nie wiem co zrobię
Kasandro... Zaczyna mi brakować opcji... Nie chcę, by było tak jak
teraz. Czuję się jakbym był dla niego kimś obcym i jakby nic nas
nie łączyło...
Po tych słowach kobieta lekko go
przytuliła, by okazać wsparcie. Naprawdę się martwiła. Miała
nadzieję, że znajomość chłopców posunie się do przodu. Tym
bardziej, że początki wyglądały naprawdę obiecująco. Wyraźnie
widziała, że problem w Riddle'u. Zielonooki chłopak wyraźnie
cierpiał, ponieważ zależało mu na Tomie. Był coraz bliżej
uświadomienia sobie co to oznacza. Zasadniczym pytaniem było, co
Aren zrobi, kiedy to już do niego dotrze, a Tom wciąż będzie go
od siebie odpychał... Nie wróżyło to dobrze.
– Kasandro... Jest jedna sprawa,
którą muszę z tobą poruszyć... Jest dla mnie bardzo ważna. Na
ten moment w zasadzie chyba najważniejsza.
Głos chłopaka zdradzał, że sprawę
uważał za bardzo poważną. Kasandra spojrzała mu więc
wyczekująco w oczy przepełnione desperacją. Trochę bała się co
też mogło chodzić jeszcze po głowie temu chłopcu:
– O co chodzi?
– Pamiętasz Abraxasa Malfoya? –
gdy skinęła głową kontynuował: – To mój najlepszy przyjaciel.
Jestem pewien, że nigdy z nikim nie będę tak bardzo związany jak
właśnie z nim. Rozumiemy się praktycznie bez słów. Zawsze mnie
wspiera, nawet jeśli podejmuję jakieś absurdalne i głupie
decyzje. Wiem, że nie poradziłbym sobie bez niego. Sama myśl o nim
podnosi mnie na duchu. Wiem, że zawsze będzie gdzieś obok... To
jednak zbyt okrutne... Wiem, po prostu wiem jaka będzie jego
przyszłość Kasandro. Bywa, że siedzimy i sobie rozmawiamy...
mówię mu wtedy, że zasługuje na to co najlepsze i o tym jestem
przekonany... i chwilę później z premedytacją, zwyczajnie kłamię
mu w żywe oczy mówiąc, że zazna szczęścia... Tak było kilka
razy, ale... ostatnio nie potrafiłem mu tego powiedzieć... Nie chcę
żeby on cierpiał. Zasługuje... naprawdę zasługuje na prawdziwe
szczęście.
– Wiesz przecież jaka będzie jego
przyszłość, prawda? – zapytała współczująco, kładąc mu
rękę na ramieniu w geście wsparcia. Skinął głową i ciężko
westchnął. Widać było, że bardzo przeżywał to o czym mówił.
Kasandra zaczęła domyślać się o co zielonooki chłopiec chce ją
zapytać. Po chwili to pytanie padło, potwierdzając jej
przypuszczenia:
– Czy naprawdę nic z tym nie można
zrobić Kasandro...?
– Arenie. Nie bez powodu nie możesz
mówić o przyszłości. Zwłaszcza tak odległej... To zbyt
niebezpieczna wiedza. Na pocieszenie powiem ci jednak, że ta
bliższa, ale przede wszystkim ta odległa przyszłość zmienia się
wraz z każdą decyzją, którą tutaj w tym momencie, w tej
rzeczywistości podejmiesz. Nie tylko zresztą ty. To samo dotyczy
innych ludzi aktualnie żyjących. To bardzo skomplikowane. W
zasadzie nie jestem w stanie powstrzymać cię od mówienia o tym co
będzie, ale powiedz... jesteś gotowy podjąć ryzyko, by ocalić
przyszłość Abraxasa, mając świadomość konsekwencji swoich
czynów? Prawdę mówiąc, być może już jego przyszłość jest
inna... Przecież podjął kilka niekonwencjonalnych decyzji.
Zaprzyjaźnił się choćby z tobą... pozostaje nam żywić
nadzieję, że jego los będzie inny niż wydawało się początkowo.
– To nie jest do końca to co
chciałbym usłyszeć, jednak rozumiem Kasandro... Wiedza bywa
przekleństwem... Widzę doskonale z czym musisz się na co dzień
zmagać i doceniam to. Dziękuję, że zechciałaś ze mną
porozmawiać. Mimo wszystko jest mi jakoś lżej. Pójdę już. Mam
nadzieję, że pod moją nieobecność James i Abraxas nie pozabijali
się wzajemnie – powiedział Aren i uśmiechnął się lekko, ale
uśmiech nie dotarł do jego oczu. Kasandra w odpowiedzi także
uśmiechnęła się pokrzepiająco i skinęła głową, przytulając
go na pożegnanie. Życzyła mu jeszcze powodzenia i pozwoliła
wyjść.
Po wyjściu chłopca ukryła twarz w
dłoniach, biorąc głęboki oddech. Położyła się na kanapie i
utkwiła wzrok w tykającym rytmicznie zegarze. Westchnęła ciężko,
starając się opanować rozgorączkowane myśli. Chyba trafiła na
najgorszy zestaw Przeznaczonych. Ciekawe czy jej babka również
miała tak problematyczną dwójkę. Wątpiła w to szczerze.
Widziała w czym tkwił największy
problem. Aren i Tom mieli bardzo różne podejście do życia. Wiele
przeciwności, które nie pozwalały im spotkać się gdzieś w
połowie. Uczucia żywili do siebie te same jak wynikało z opowiadań
Arena, ale reagowali na nie zupełnie odmiennie. Obaj w życiu
doświadczyli tak mało miłości, że teraz, kiedy ich spotkała,
nie byli w stanie jej zidentyfikować. Nie musiała być wieszczem,
by widzieć naturalne symptomy... czas również był przeciwko nim.
Przystała jednak na zasady gry, więc
musiała ich przestrzegać. Niestety, było to coraz trudniejsze...
Czuła, że musi poznać kolejną wizję. Musiała wiedzieć, czy
ścieżki są wciąż te same, czy też otworzyły się jakieś nowe.
Musiała jednak w tym celu odnaleźć Jego i tu był kolejny problem.
Wyczuwała Jego obecność wszędzie... w całym zamku. Słabo
zaznaczoną, ledwie wyczuwalną, ale jednak istniejącą. Tamten drań
w cylindrze również to poczuł kiedy tylko oboje znaleźli się w
tej szkole, bo aż zaniemówił z wrażenia. Musiała znaleźć
sposób znalezienia Go mimo tej wielości śladów. Wierzyła, że
wreszcie odkryje jakąś metodę. Była tego wręcz pewna.
Jej myśli zaprzątał również
Abraxas Malfoy, drogi przyjaciel Arena. W zasadzie chciałaby
zobaczyć jak teraz wyglądałaby jego przyszłość, jak bardzo się
zmieniła, ale nie miała realnego wpływu na swoje wizje. Nie
wiedziała czy będzie jej dane ujrzeć akurat to... a tamtego drania
już nie chciała o nic więcej prosić.
***
Zbliżył się do boiska i poczuł
pewien niepokój. Pracownicy Ministerstw wyglądali na mocno
poruszonych. Gestykulowali i przekrzykiwali się wzajemnie. Aren
zignorował ich jednak i szybkim krokiem ruszył w stronę namiotu, w
którym wcześniej pracowali razem z Jamesem i Abraxasem. Zastał tam
tylko kobietę, która wcześniej nadzorowała przebieg ich kary.
Uniosła głowę znad sterty dokumentów mówiąc:
– Jeżeli szukasz swojego
przyjaciela, radzę rozejrzeć się na zewnątrz. Najlepiej tam,
gdzie jest największy hałas i zamieszanie. Zanim jednak... hej,
chłopcze!
Greyowi wystarczyło to co już
usłyszał. Był przerażony wizją tego, co mogło się stać między
Malfoyem i Hillem. Wybiegł na zewnątrz kierując się w stronę
boiska, gdzie wciąż panowała wiele sugerująca wrzawa. Przepychał
się gwałtownie między stojącymi tu czarodziejami do momentu, gdy
zauważył najbardziej surrealistyczny obrazek jaki mógł sobie
wyobrazić. Przystanął na moment zaskoczony, obserwując swoich
dwóch kolegów z uwagą pochylających się nad jakimiś runami.
Aren zamrugał żeby sprawdzić czy dobrze widzi i rozejrzał się
wokół. Stojący w pobliżu magowie z Ministerstw obserwowali
chłopców, słuchali tego o czym mówią, komentowali między sobą,
przytakiwali i nawet sprzeczali między sobą. Skupił uwagę znowu
na Abraxasie i Jamesie. Malfoy akurat mówił:
– Skoro runy już są sprawdzone i te
wadliwe zostały poprawione przez osoby, które były za nie
odpowiedzialne, ta część nie wymaga korekty. Problem musi leżeć
gdzie indziej... To bardzo potężne zaklęcie obszarowe... – Hill
skinął na tą wypowiedź głową, powiódł wzrokiem po
otaczających go magach i podjął wątek w swoim stylu:
– Cóż... jestem zaskoczony, że w
ogóle dopuścili niektórych z tych ludzi do tego typu zaklęć.
Naprawdę pracujecie w Departamencie Magicznych Gier i Sportów? Jest
tak jak powiedziałeś. Ktoś po prostu źle wymawia inkantację.
Wystarczy przekręcić jedno słowo, źle zaakcentować, a zaklęcie
nie wyjdzie.
– Radzę sprawdzić się nawzajem i
potem jeszcze raz spróbować... Warto również zwrócić uwagę na
to, czy każdy uczestniczący jest na siłach podołać zadaniu po
tylu próbach. Jeżeli ktoś jest chociażby minimalnie wyczerpany
magicznie, powinien zostać wymieniony.
– Każdy wkład mocy musi być taki
sam dla runy, która jest przypisana danej osobie. Jak przecież
wiemy, bariera musi być taka sama na całej długości i wysokości.
Nikt nie może schodzić poniżej wyznaczonego poziomu mocy. Masz
rację, to również powinniście sprawdzić zanim znów zaczniecie.
Proponuję się zmobilizować. Powinniście się wziąć porządnie
do roboty, bo czas wam ucieka. Chyba pamiętacie kto będzie
odpowiedzialny, jeżeli zbłąkane zaklęcie trafi w jakiegoś
widza...? Zauważcie, że odwaliliśmy za was część pracy. Macie
jej o wiele mniej, więc się przyłóżcie.
Pracownicy Ministerstw patrzyli w tej
chwili na Hilla i Malfoya jak stado bazyliszków. Aż dziw, że obaj
wciąż jeszcze żyli i najwyraźniej niewiele sobie robili z tych
spojrzeń. Aren natomiast patrzył na nich z pewnym podziwem.
Najwyraźniej wznieśli się ponad podziały i starali się pomóc w
tym, co potrafili najlepiej. Kiedy tak ich słuchał, doszedł do
wniosku, że mają ze sobą bardzo dużo wspólnego. Ruszył w ich
kierunku, napotykając spojrzeniem zamyślony wzrok Jamesa. Po chwili
Hill przeniósł oczy na Abraxasa, który akurat spostrzegł Greya i
rozpromienił się na jego widok mówiąc:
– Myślałem, że dyrektor dłużej
cię potrzyma. Co tutaj robisz?
– Jak widzisz nie trwało to tak
długo jak obaj myśleliśmy. Wróciłem, bo mimo wszystko trochę
się o ciebie martwiłem. Widzę jednak, że zupełnie
niepotrzebnie... – spojrzał badawczo na Jamesa, który nic nie
odpowiedział. To było zastanawiające.
– To zabawne, bo z reguły jest na
odwrót. Doceniam jednak troskę.
– Jak to się stało, że
pomagaliście przy tej barierze?
– Ah to... kiedy skończyliśmy pracę
w namiocie założyłem się z Hillem, że błąd jest po stronie
MACUSY. On jednak nie dał mi wiary. Na początku zlustrowaliśmy
tylko piątą i szóstą runę i kilka obok. Później zostaliśmy
jednak poproszeni o sprawdzenie wszystkich w ramach wsparcia dla
Ministerstw. Okazało się, że było sześć źle rozrysowanych.
Najgorzej wyglądały jak mówiłem wcześniej piąta i szósta. Były
w nich pomyłki i niedociągnięcia natury merytorycznej. Inne
zostały po prostu narysowane niedokładnie, a wręcz niechlujnie. W
ostateczności mieliśmy remis. Pewnie gdyby ktoś stojący tu obok
nie komentował głośno tego co robią Ministerstwa, bylibyśmy już
dawno w swoich kwaterach – kpiący uśmiech był odpowiedzią ze
strony Jamesa, który jednak po chwili nie wytrzymał i dorzucił:
– Owszem, jednak to ty masz
najwyraźniej jakiś kompleks. Musisz udowodnić wszystkim, że masz
rację.
– Naprawdę? To dziwne, bo właśnie
to samo pomyślałem o tobie. Chodźmy Aren. Szkoda tracić czasu na
niego – lekkie pchnięcie w łopatkę wskazało Arenowi, że
Abraxas chciałby, by przyspieszył kroku w drodze do zamku. Malfoy
zanim ruszył, obejrzał się na Hilla, który w milczeniu skinął
tylko głową i uniósł rękę na pożegnanie. Mieli umowę. Teraz
pozostało mieć nadzieję, że James wywiąże się z niej jak
najlepiej.
Hill odprowadził wzrokiem dwójkę
hogwartczyków, zatrzymując dłużej wzrok na blondynie. Pierwszy
raz dane mu było zobaczyć tak bezwarunkowe oddanie w stosunku do
innej osoby. Do tej pory myślał, że coś takiego może wypłynąć
jedynie spod pióra twórców powieści. Okazało się, że jest
realne. Widział to, słyszał i czuł to przedziwne porozumienie,
kiedy obserwował tą dwójkę. Każdego z osobna i razem. Początkowo
chciał odmówić tej dziwnej propozycji, która w zasadzie niczym
się nie różniła od jego zadania, ustalonego przez obie grupy w
ramach negocjacji. Im dłużej jednak o tym myślał, zaczął
dostrzegać drugie dno tej prośby. Malfoy go zaintrygował.
Najwyraźniej był bardzo przewidujący i planował kilka kroków
naprzód. Najwyraźniej też Grey nie był świadomy jego poczynań.
Nie wiedział co blondyn dla niego robił i chciał poświęcić.
Doprawdy... Abraxas Malfoy był jedną
z niewielu osób, które zrobiły na nim wrażenie. Ta myśl pojawiła
mu się w umyśle już któryś raz z rzędu. Powziął jednak
jeszcze jeden wniosek. Głupota Arena była jednak zaraźliwa... albo
to była jednak głupota Abraxasa... kto wie. James uśmiechnął się
do swoich myśli i ruszył po różdżkę.
W połowię drogi do zamku zatrzymał
się raptownie na widok kobiecej postaci. Czekała na niego przy
głównym wejściu do zamku. Domyślał się dlaczego tutaj była,
ale nie wyczuwał Jego obecności. W tym momencie naprawdę zaczął
żałować że nie ma przy sobie żadnej broni.
***
Liam już od momentu pozostawienia
Arenowi informacji o spotkaniu, szykował się do niego. Któryś raz
z rzędu sprawdził, czy zabrał do kryjówki i przygotował
odpowiednio wszystko co powinien. Najwyraźniej podczas tych manewrów
i szykowania nie został zauważony, ani nie wzbudził niczyich
podejrzeń, co go niezmiernie cieszyło. Przygotowania stały się
jeszcze trudniejsze, kiedy do zamku trafiły dodatkowe osoby, głównie
sędziowie. Najwięcej problemów sprawiło mu przeniesienie swojej
miotły na umówione miejsce spotkania. Nie grał w quiddlitcha, więc
jego widok z tym przedmiotem byłby zaskakujący. Udało mu się to
zrobić w momencie, kiedy miał się stawić podczas treningu
Wrighta. Spóźnił się kosztem przetransportowania własnej miotły
na taras i ukrycia jej odpowiednio. Co prawda mało kto odwiedzał to
miejsce zimą, ale trzeba było być gotowym na każdy scenariusz.
Na szczęście jego nieobecność nie
została zauważona przez Evana. Był zajęty treningiem i
popisywaniem się przed prasą swoimi zdolnościami. Ogólne
zainteresowanie i atencja ze strony publiczności okazała się być
niezłą tarczą. To kompletnie pochłonęło Wrighta. Dopóki nie
potrzebował dodatkowych rąk i wykonawcy swoich pomysłów, wszystko
było w porządku. Liam podejrzewał zresztą, że Evan w ten sposób
rekompensuje sobie zły humor po wczorajszym spotkaniu z Relinem i
Bennetem. Co prawda pierwszą frustrację odreagował na nim, ale...
Jedno było dobre. Tym razem Wright pozwolił mu się uleczyć.
Oczywiście nie z dobroci serca, ale ze względu na zbliżające się
eliminacje. Przecież bardzo wiele zależało od niego. W tym
bezpieczeństwo Evana.
Grey trochę się spóźniał. Collins
jednak nie denerwował się. Przewidział, że tak może być. W
końcu nie tak łatwo było poruszać się po zamku niepostrzeżenie.
Zwłaszcza teraz, tuż przed Turniejem. Tym bardziej zresztą, że
było już późno i nikt z uczniów nie powinien kręcić się po
korytarzach. Czekał i czuł ekscytację na myśl o spotkaniu z
Arenem. Od ich ostatniej rozmowy nie minęło niby zbyt wiele czasu,
ale dni dłużyły mu się niemiłosiernie. Tym bardziej, że musiał
utrzymywać swoją pozę, nie mógł powiedzieć, pokazać, ani
zrobić niczego co mógłby zauważyć Wright, a właściwie żaden z
uczniów Durmstrangu. Chłodna obojętność była jego maską, ale
prawdę mówiąc nie lubił używać jej w stosunku do Arena.
Oczywiście nie miał wyjścia. Musiał.
Ciche skrzypnięcie wrót na taras
oznajmiło pojawienie się Greya. Na jego widok Liam rozluźnił się
i uśmiechnął po raz pierwszy od czasu ich ostatniego spotkania sam
na sam. Aren podszedł do niego z równie radosnym uśmiechem,
usprawiedliwiając się w pierwszych słowach:
– Przepraszam za spóźnienie.
Musiałem zadbać o pozory, że wciąż jestem w pokoju... Na
szczęście Lime potrafi narobić tyle hałasu, że Tom i Abraxas
rzucają zaklęcia wyciszające na noc. Dzięki temu byłem w stanie
umknąć.
– Lime? Twoja sowa?
– Dokładniej świergotnik. Odebrałem
go przemytnikowi... wtedy, kiedy zgubiłem się w Atrium. Na pewno
pamiętasz to zamieszanie, kiedy nie dotarłem do Durmstrangu
świstoklikiem. Resztę opowiem później, bo przyznam, że jestem
podekscytowany i ciekawy... Czy to miotła?
– Tak. Drugą, zapasową schowałem w
mojej kryjówce... Nie byłem pewien, czy możesz latać. Jak widzisz
jestem gotowy na każdy wariant, więc nie musisz się martwić –
wyjaśnił Collins sprawiając wrażenie lekko podenerwowanego. Aren
to zauważył i postanowił uspokoić chłopaka:
– Prawdę mówiąc bardzo dawno nie
próbowałem latać. Minęło już sporo czasu, ale chętnie
spróbuję. Od czasu do czasu staram się sprawdzić kondycje mojej
magii i próbuję jakiegoś zaklęcia. Wolę robić to w samotności.
Swego czasu zostałem na tym przyłapany przez osobę, która
wybitnie mnie nie znosi. Musiałem znieść spojrzenie pełne
wyższości i politowania. To było bardzo niemiłe, a nawet
poniżające. Niby powinienem przywyknąć... jednak nie zawsze mi
się to udaje. Sporo rzeczy wyglądałoby inaczej, gdybym mógł użyć
czarów... – na takie dictum Liam natychmiast pospieszył z
zapewnieniami:
– Obiecuję, że nie będę cię
oceniać na podstawie tego czy ci się uda, czy też nie. Jeżeli
chcesz mogę zamknąć oczy... albo mogę się odwrócić. Jeżeli
będziesz czuł się źle, mogę również... – przerwał słysząc
śmiech Arena. Zielonooki chłopak niemal natychmiast opanował
rozbawienie i dodał:
– Daj spokój. Wiem, że ty się tak
nie zachowasz. Zresztą właśnie dlatego ci o tym mówię. Może
tego nie pokazuję, ale osobiście także uważam swój brak dostępu
do magii za słabość. Są tylko trzy osoby, którym mogę pokazać
tą słabość. Jesteś jedną z nich. Dlatego nie przejmuj się...
spróbujmy... Do mnie! – zawołał wyciągając odpowiednio dłoń,
ale było tak jak się spodziewał. Miotła ani drgnęła. Aren
westchnął tylko ciężko wzruszając ramionami i skomentował: –
Poniekąd spodziewałem się tego...
– To nic. Za jakiś czas na pewno
odzyskasz możliwość używania magii. Nie przejmuj się, polecimy
razem. Pozwól, że rzucę na ciebie zaklęcie ogrzewające. Będzie
ci zimno jak wyruszymy. Zresztą przypuszczam, że już zdążyłeś
zmarznąć.
– Coraz bardziej mnie intrygujesz...
Zróbmy to! Nie mogę się doczekać lotu i tego dokąd mnie
zabierzesz! – zawołał wesoło Aren, niemal natychmiast czując
rozlewające się po ciele miłe ciepło. Liam schował różdżkę,
wezwał miotłę, usiadł na niej i odwrócił się do Greya z
niepewnym uśmiechem, wyciągając w jego stronę rękę. Jego dłoń
lekko się trzęsła z napięcia, jakby bał się, że zostanie
odtrącony. Trzeba było jakoś go uspokoić. Aren schwycił więc
pewnie jego wyciągniętą rękę i także dosiadł miotły obejmując
Collinsa w pasie i ze śmiechem dodając:
– Hmm... Zakładam, że jednak
kontynuujemy i kultywujemy jakąś tradycję związaną z
wylatywaniem poza barierkę tutejszego tarasu.
– Można i tak to nazwać. Nie
przestrasz się. Początkowo będziemy lecieć ku dołowi, co może
być dezorientujące. Nie musisz się jednak obawiać. Znam drogę
i...
– Na Merlina! Zróbmy to! Tak dawno
nie latałem... Nie musisz się martwić, nie spadnę. Kiedyś grałem
w quiddlitcha. Manewry na miotle nie są mi obce. W drogę Liam!
Nie musiał drugi raz powtarzać.
Collins przeszedł do czynu. Początkowo trochę niepewnie oderwał
się od podłoża. Po raz pierwszy miał ze sobą pasażera. Musiał
się przyzwyczaić. Szybko złapał równowagę. Wystarczyło wziąć
poprawkę na zmieniony środek ciężkości i nieco inny stopień
przyspieszenia. Ruszyli. Oddalali się stopniowo od barierki, a
później Liam ostrzegł Arena, żeby trzymał się mocno i
zanurkował w dół. Musiał tak zrobić, żeby dostać się do
swojej kryjówki, ale zarazem czuł, że taki lot spodoba się
zielonookiemu siedzącemu za nim. Nie pomylił się. Radosny śmiech
i okrzyki ujawniły najwyższe zadowolenie pasażera. Byli coraz
niżej i szybko zbliżali się do niespokojnego i głośno szumiącego
morza. Dosięgało ich nawet trochę kropli z rozbijających się o
skalisty brzeg fal.
Byli już niedaleko. Liam stopniowo
zwalniał, równocześnie systematycznie z wielkim wyczuciem
wyrównując lot. Na koniec poleciał wzdłuż skalnych fundamentów
u spodnich umocnień zamku, aż do momentu, kiedy osiągnęli posąg
dwugłowego orła. Tam zakręcili i Collins ruszył prosto na ścianę,
która w ostatniej chwili uczyniła niezbyt dużą szczelinę i
przepuściła ich do środka. Pomieszczenie w którym się znaleźli
było ciemne, ale tylko kilka sekund. Później zapłonęły magiczne
pochodnie i ukazały sporej wielkości komnatę... zaskakująco pustą
w większej części. Tylko w jednym kącie stało parę przedmiotów,
prawdopodobnie przytaszczonych, a częściowo również
transmutowanych na miejscu przez Liama. Uwagę zwracał regał
wypełniony księgami, stolik i wyglądająca na zapraszająco
wygodną kanapa. O ścianę była oparta kolejna miotła, o której
wcześniej wspominał Liam. Uwagę Arena przyciągnęło jednak
zupełnie co innego. Od drzwi w bocznej ścianie, wzdłuż podłogi
biegł kanał wypełniony wodą, łudząco podobny do tego, który
widział przy ołtarzu w miejscu, do którego zaprowadził go swego
czasu Samuel. Czyżby była to dalsza część tego samego kanału?
Porzucił na razie wszelkie dywagacje na rzecz skomentowania tego co
tutaj widział. Liam zapewne oczekuje jego reakcji:
– Jak udało ci się znaleźć to
miejsce? – zszedł z miotły i skonstatował, że każdy ruch i
krok odbija się tu echem od ścian.
– Było opisane w jednej z rodowych
ksiąg, będących w posiadaniu rodziny Evana. On sam raczej nie
zaprząta sobie nimi głowy, a ma naprawdę cenne egzemplarze. Wie,
że ja je przeczytałem i to mu najwyraźniej wystarcza... –
odpowiedział Collins, ale przerwał nagle jakby w obawie, że
powiedział za dużo. Zastanowił się przez chwilę, zerknął na
Arena, który rozglądał się i wyglądało na to, że nie zauważył
jego wahania. Liam odetchnął z ulgą, a później powiedział,
zmieniając temat: – Znalazłem wzmiankę o tym miejscu w księdze,
która opowiadała o historii Durmstrangu. Każdy chyba wie, że jest
tutaj wiele tajemniczych zakamarków. Niektóre z nich mają naprawdę
złą opinię. To pomieszczenie jest jednym z nich...
– Dlaczego? Nie dostrzegam tutaj
niczego złego, strasznego, specyficznego... Skąd takie przekonanie?
– Widzisz tamto wejście, spod
którego płynie kanałem woda? Te przeciwległe drzwi pewnie też...
Okazało się, że tamte drzwi, do których płynie woda to nie
wejście, a wyjście. Za to te, spod których wypływa to też
wyjście i prowadzi z innego pomieszczenia. Chronione jest potężnymi
zaklęciami. Ten, kto przejdzie przez drzwi, nie może się już
cofnąć. Po drugiej stronie powinna być według opisanych sugestii
komnata rytualna. Oczywiście to wszystko tylko moje domysły...
Wracając jednak do tematu... to właśnie tutaj, do tego
pomieszczenia trafiały stamtąd ofiary rytuałów, które na swoje
nieszczęście przeżyły. Zostawiano je tutaj, by konały w
męczarniach. Nie miały żadnych szans na powrót do komnaty. Mogły
tu umierać, ale było też inne wyjście i prowadziły tam te drugie
drzwi. Docierasz do dwugłowego orła i... dalej jest już tylko
przepaść...
– To dosyć... makabryczne... Wright
wie o tym?
– Nie. Nie mówiłem mu. Sam nie
zapyta mnie o te informacje, bo nie zdaje sobie sprawy, że ja je
znam. To dosyć skomplikowane... Zresztą... księga, w której
znalazłem wiadomości i sugestie dotyczące tych rzeczy jest tutaj,
na regale. Nie dowie się...
– Masz tutaj całkiem pokaźną
biblioteczkę. Mówiłeś, że to księgi ze zbiorów rodziny
Evana... a jednak są tutaj... Możesz wyjaśnić? Jeśli nie
powinieneś, albo nie jesteś w stanie to powiedz mi o tym wprost,
dobrze? – Aren rzucił to końcowe zastrzeżenie, bo zauważył, że
Liam mówiąc o Evanie bardzo się pilnował i uważał na to co
mówi. Nie wiedział z czego to wynika, ale jakoś tak to wszystko
bardzo przypominało zachowanie Kasandry, która wielu rzeczy nie
mogła zwyczajnie przekazać. Przypuszczał, że przyczyny były
diametralnie inne, ale skutek ten sam.
– Chyba powinno być w porządku...
Tak sądzę... To są księgi, które nie powinny być w ich rękach.
Nie mogę powiedzieć więcej. Musisz mi to wybaczyć Aren... Czy to
miejsce przeszkadza ci jako miejsce spotkań...? W zasadzie kiedy tak
o tym myślę, zaczynam mieć wątpliwości, jednak to jest jedyne, o
którym wiem.
– To nie problem Liam. To
pomieszczenie może być. W zasadzie, prawdę mówiąc nie potrzebuję
do spotkań z tobą niczego więcej oprócz ciebie samego i kanapy,
którą tu widzę. Zmieńmy temat. Mam kilka ciekawych informacji,
które powinny cię zainteresować. Dotyczą twoich mocy widzącego i
ograniczeń obowiązujących wieszczów. Udało mi się spotkać z
Kasandrą. Nie zdradziłem jej dla kogo zbierałem informacje.
Przedstawiłem to tak, jakbym zwyczajnie wypytywał ją o to z
czystej ciekawości.
– Znasz Kasandrę Tralawney?
Słyszałem, że jest dosyć nieodstępną osobą...
– Cóż... istotnie. Dla innych. Nade
mną sprawuje cichą pieczę. Trochę o tym opowiem... zajmijmy
jednak wreszcie ten na oko wygodny mebel. Co będziemy stać...
Usiedli obaj na kanapie. Aren zajął
miejsce na środku, ciekawy jak zareaguje Liam. Ten chwilę wahał
się, ale na końcu wybrał miejsce z brzegu, oddalone od Greya,
który przyjął to z uśmiechem.
Dość oględnie, nie wdając się w
niewygodne szczegóły, zielonooki chłopak opowiedział skąd zna
Kasandrę, licząc na to, że Liam nie będzie dopytywał się,
podobnie jak on sam nie drążył kwestii Evana. Była to cicha,
niepisana umowa, której obaj się trzymali. Collins przystał na to.
Na ten moment musiał. Miał nadzieję, że wkrótce będzie mógł
Arenowi wyjaśnić, co łączy go z pierwszym uczestnikiem
Durmstrangu.
Aren płynnie przeszedł do opowieści
o wszystkim, czego dowiedział się od słynnej wieszczki na temat
wizji. Liam słuchał, pytał, Aren starał się tłumaczyć na ile
sam rozumiał sprawę, wspólnie dochodzili do jakichś wniosków.
Collins stwierdził, że w zasadzie wszystko co usłyszał było dla
niego nowe, zaskakujące, ale i wiele wyjaśniało. Pierwszy wniosek
jaki mu się nasuwał, dotyczył kwestii kontaktu z innym wieszczem,
by odblokować wizje. Czyżby kiedykolwiek spotkał jakiegoś
wieszcza? Nie pamiętał tego, ale jeśli nastąpiło to we wczesnym
dzieciństwie, to nie mógł tego pamiętać. To była najbardziej
prawdopodobna możliwość.
Uzgodnili również wspólnie, że jak
dotąd doświadczył dwóch rodzajów wizji. Liam doszedł też do
wniosku, że na podstawie tego, co zreferował mu Aren przypuszcza,
że ze względu na konieczność dochowania tajemnicy na ten, czy też
inny temat, więcej nie dowie się od żadnego wieszcza. Po tej
konkluzji obaj się zamyślili, a po chwili Grey poprosił:
– Słuchaj... myślę, że lepiej
byłoby, gdybyś nie próbował więcej wywoływać, no wiesz...
inicjować wizji tak jak wtedy w bibliotece. Kasandra zaznaczała, że
to bardzo niebezpieczne. Nie chcę cię stracić. Nie wiemy czym,
albo kim może być kotwica, o której wspominała. Jeżeli coś ci
się stanie, nie będę mógł pomóc... Dlatego proszę, żebyś
tego nie robił. Za nic i w żadnych okolicznościach.
– Wcześniej nie miałem pojęcia z
jakim ryzykiem to się wiąże. Teraz co prawda wiem, ale... przykro
mi Aren... nie mogę ci tego obiecać. Mogę dać ci tylko swoje
słowo, że użyję tego rodzaju wizji tylko w ostateczności. Mam
nadzieję, że to ci wystarczy.
– Poniekąd cię rozumiem. Zrozum
mnie również... nie chcę żeby żaden z moich przyjaciół się
narażał na jakiekolwiek niebezpieczeństwo... Skoro jednak
powiedziałeś, że użyjesz jej tylko wówczas, kiedy nie będzie
innych możliwości, nie mam prawa ci tego zabronić... Wygląda na
to, że jesteś potężnym widzącym Liam. Tamten mag, o którym
wspominała Kasandra, doszedł do tego co ty dopiero w starszym
wieku.
Zapadła cisza. Obaj chłopacy zatopili
się w myślach. Collins zerknął na siedzącego obok zielonookiego
chłopaka. Znali się zaledwie ponad miesiąc, a jednak tamten
wykazuje o niego wielką troskę. Martwi się... nie chce wykorzystać
jego umiejętności, ale przejmuje się tym, żeby go nie wykończyły.
To było dla niego nowe. Ktokolwiek inny dowiedziałby się o jego
mocach, dążyłby do tego, żeby wymusić na nim ich użycie. Gdyby
tylko Wright wiedział... wzdrygnął się na samą myśl o
niewątpliwie tragicznych skutkach...
Dręczyło go jeszcze coś. Takie
realne, zupełnie oderwane od spraw, o których mówili jeszcze jakiś
czas temu... widmo jutrzejszego pojedynku. Nie dawało mu to spokoju,
ale postanowił, że na razie poruszy jeszcze inny, neutralny temat:
– Opowiesz mi o Lime? Przyznam, że
jestem zaskoczony. Pozwolono ci mieć świergotnika? Przecież ich
śpiew doprowadza do szaleństwa. A może jest coś o czym nie wiem o
tym gatunku?
– Opowiem ci jak to się stało, że
Lime jest u mnie, ale pod jednym warunkiem. Jak skończę, nie mów
mi o tym jak bardzo było głupie i nieodpowiedzialne to co
wyczyniłem... Słyszę to ostatnio zbyt wiele razy. Od razu dodam,
że absolutnie nie jest tak, że nie zdaję sobie z tego sprawy.
Staram się też uczyć na błędach, ale przypadki, wypadki i zbiegi
okoliczności po prostu mnie prześladują i to stadnie. Tym razem
było tak samo. W Atarium wylądowałem przez przypadek...– snuł
opowieść, ale kilka kluczowych rzeczy przezornie przemilczał.
Otwartość i przyjaźń owszem, ale niektóre sekrety nie były
jego, a jeszcze inne wolał zachować póki co na czarną godzinę.
Słuchając kolejnej przygody z życia
Arena, Liam zaczynał czuć coraz większy podziw dla jego odwagi i
bezinteresownej osobowości. Oczywiście przyszło mu na myśl, że
to co Grey zrobił było szalone, ale o tym nie powiedział. W pewnym
momencie w relacji pojawił się Samuel Relin i od razu stało się
jasne gdzie i kiedy doszło do spotkania ich obu. Liam nigdy dotąd
nie pytał jak się poznali. Relin od zawsze był outsiderem, choć w
zasadzie z własnego wyboru. Chciałby się dowiedzieć jak doszło
do tego, że Grey z Relinem się zaprzyjaźnili, ale zrezygnował.
Stwierdził, że jeszcze za wcześnie na takie dociekania. Milczał
słuchając opowieści do momentu, kiedy pojawił się wątek, w
którym Samuel wylądował w pokoju Arena w celu leczenia. Teraz
zrozumiał to co widział... tak w wizji, jak i realnie, na schodach
do kwater Hogwartu.
Później rozmawiali jeszcze o zupełnie
luźnych sprawach. Oplotkowali nauczycieli z Durmstrangu i Hogwartu,
w tym także Beery’ego. Oczywiście Aren przemilczał pewne
kwestie. Wyjawił tylko, że profesor zielarstwa z Hogwartu chodził
do szkoły i przyjaźnił się z Reidem. Nawet bez znanych jedynie
jemu szczegółów doszli do zgodnego wniosku, że hogwarcki
nauczyciel Zielarstwa za bardzo sobie pogrywa z naczelnym postrachem
uczniów, którym był Cadan Reid. Aren zaskoczył także Liama
informacją, że pomysłodawcą większości szlabanów Jamesa i jego
jest właśnie Herbert Beery.
Na koniec Aren poruszył temat w
zasadzie drażliwy, ale chyba najbardziej palący:
– Jak dotąd omijaliśmy kwestię
Turnieju, ale chyba jednak nie ma sensu tak kluczyć wokół tego
tematu. Obaj wiemy jak jest. Może dałbyś mi jakąś radę, czy
wskazówki na co powinienem najbardziej uważać jutro?
– W zasadzie... podczas ostatniego
spotkania udało mi się przekonać Evana, żeby zostawić sobie
ciebie na sam koniec. Zgodził się, bo przecież w końcu mamy
jeszcze przeciw sobie piątkę innych czarodziejów. Doradzam jednak,
żebyś się nie wychylał...
– Z tego wniosek, że nie jestem już
twoim głównym celem. W sumie cieszę się z tego. Wolałbym nie
stawać naprzeciw ciebie... Trudno było nakłonić do tego Wrighta?
– Wystarczyło przedstawić kilka
solidnych argumentów. Pomógł mi też wyjątkowy upór Relina.
Zawziął się i omal nie doszło do niezłej awantury. W końcu
jednak wymógł na Evanie, że to on będzie przeciwnikiem
Riddle'a... Nie wiem co go opętało, jednak był w tej sprawie
nieugięty. Wright zgodził się z oporami, ale w zasadzie doszedłem
do wniosku, że było mu to na rękę... przynajmniej takie odniosłem
wrażenie – Collins nie dodał jednak, że przekonanie Evana
kosztowało go także kilka klątw. Nie żałował... wolał to niż
wykonanie zleconego mu wcześniej zadania.
– Trochę obawiałem się tego, co
miało nastąpić. Liam, ale ty też powinieneś na siebie uważać.
Co prawda jesteśmy w przeciwnych drużynach, ale i ty i Sam wciąż
jesteście moimi przyjaciółmi. To co się stanie podczas walki nie
poróżni nas w żaden sposób. Pamiętaj o tym. W końcu to tylko
Turniej... zadanie, nic więcej.
– Wiem, ale proszę... unikaj mnie
najdłużej jak tylko możesz. Być może udało mi się póki co
przekonać Evana... ale wciąż to ja mam cię obezwładnić. Wiem,
po prostu czuję, że Wrightowi nie wystarczy zaklęcie
rozbrajające... To taki człowiek. Dlatego postaraj się schodzić
mi z drogi póki się da – poprosił żarliwie durmstrangczyk
obiecując sobie w duchu trzymać się ostatnich słów Arena i
wierzyć, że nie odwróci się od niego.
– Moim założeniem jest raczej
uniknąć walki. Może i często robię bezmyślne rzeczy, ale nawet
mi nie przyszło do głowy, żeby rzucać się w krzyżowy ogień
zaklęć bez możliwości użycia różdżki... – w tym momencie
przerwał wypowiedź, zdając sobie sprawę z faktu, że w zasadzie
już raz tak zrobił. Rzucił się przed zaklęcie. Co prawda nie
zamierzał powtarzać tego wyczynu, ale... Należało jakoś
zakończyć, więc trochę niezgrabnie kontynuował: – także no...
będę się starał trzymać na uboczu. Brzmisz trochę tak, jakbym
musiał się ciebie najbardziej obawiać...
– Bo tak jest... Ze strony Relina nic
ci nie grozi. Natomiast ja... nawet gdybym chciał, nie mogę ci tego
obiecać... Evan posłuży się... obawia się tego co prasa powie
jeżeli cię zaatakuje. Pewnie uznają to za niehonorowe. Uważa, że
jesteś łatwym celem. Ja tak nie myślę i nie przejmuj się tym co
on sądzi. To... nieistotne... – kiedy złość, która na moment
zawitała na twarzy zielonookiego zupełnie nagle zmieniła się w
złośliwy uśmieszek, brwi Liama uniosły się w zdumieniu do góry.
Coś było na rzeczy, ale nie zamierzał się dopytywać. Przekazał
co zamierzał i to było najważniejsze. Aren uśmiechnął się tym
razem konkretnie do niego, a nie do swoich myśli i był to miły,
przyjazny uśmiech i powiedział:
– Myślę, że pora na nas... Nie
chcę ryzykować odkrycia, że jednak się wymknąłem. Wrócimy
tutaj jeszcze, prawda? Przyznam... podoba mi się fakt, że żeby
tutaj się dostać trzeba posiadać miotłę. Perspektywa ponownego
wspólnego lotu wydaje się naprawdę kusząca. Nie wiem czy ktoś ci
już mówił, ale byłbyś świetnym ścigającym. Masz naprawdę
niesamowitą kontrolę nad miotłą podczas lotu. Nawet z dodatkowym
balastem! Nie chcę nawet myśleć, czego potrafiłbyś dokonać na
boisku.
– Dziękuję... Wkrótce będą
roztopy i zostaną wznowione zajęcia latania... Może do tego czasu
uda ci się przywołać miotłę. Na pewno możemy próbować
tutaj... jeżeli zechcesz... Tymczasem masz rację... jest już
późno, a jutro czekają na nas eliminacje.
Droga powrotna była mniej
spektakularna niż ta w dół. Arenowi jednak sprawiał przyjemność
sam fakt latania. Dał się nawet przekonać na okrężną drogę,
mimo że pora była już naprawdę późna. Liam leciał, ale im
bliżej byli tarasu, tym bardziej wracały do niego kłopoty, a
zwłaszcza zbliżające się eliminacje i jego prywatne zmartwienia z
nimi związane.
Wylądowali wreszcie i zgodnie z
ustaleniami Aren ruszył pierwszy do siebie. Liam miał trochę
odczekać i iść do siebie. Kiedy zielonooki po pożegnaniu odszedł,
Collins poczuł w sercu głębokie osamotnienie i aż się zdziwił
tym odczuciem. Zamknął oczy i odetchnął kilka razy głęboko, by
je odgonić, ale pod powiekami wciąż widział oddalającą się
postać Greya. Poczuł wszechogarniający niepokój i gwałtownie
otworzył oczy. Hogwartczyka już oczywiście nie było. Przejął go
chłód, mimo zaklęcia ogrzewającego i objął się kurczowo
ramionami, biorąc głęboki wdech i starając się usilnie uspokoić.
Nie rozumiał tego. Dlaczego bał się właśnie teraz?
***
Na śniadaniu czuć było powszechne
napięcie i radosne oczekiwanie. Aren starał się nie przykładać
wielkiej wagi do panującej wokół atmosfery. Już raz przez to
przechodził. Wiedział, że musi się skupić i konsekwentnie
realizować swój plan. Tylko opanowanie pomoże mu przetrwać jak
najdłużej. W zasadzie to właśnie ten aspekt całego planu wydawał
się najbardziej problematyczny i najtrudniejszy.
Jak wiadomo za każdą znokautowaną
osobę mogli zdobyć punkty... nawet sześćdziesiąt dodatkowych
minut. Gra była warta świeczki. To dawało ogromną przewagę i
zamierzał osiągnąć w ramach realizowanego planu jak najwięcej
punktów. Oczywiście jeśli będzie ich dwadzieścia, czy
trzydzieści to też będzie zadowolony. Wiadomo, walka zawsze jest
nieprzewidywalna, a dla osoby nie mogącej póki co korzystać z
magii, każda minuta była na wagę złota.
Czuł, że jest gotowy. Odkąd się
tutaj znalazł, opracowywał rozmaite warianty i możliwości
rozwiązania. Starał się przygotować na każdą niespodziankę.
Czuł, że o ile będzie to możliwe, utrzyma się... może nawet do
wyeliminowania połowy uczestników. Taki miał zamiar i dlatego
przygotował dwa warianty swoich działań. Drugi był czysto
awaryjny i naprawdę wolałby z niego nie korzystać. Wiedział, że
tym sposobem przysporzy sobie więcej kłopotów w przyszłości, ale
jeśli będzie musiał... Z drugiej strony to właśnie ten plan miał
spore plusy... Spojrzał na Toma, który rozmawiał z Malfoyem i
Blackiem... oczywiście on jak zwykle był wykluczony z dyskusji o
eliminacjach. Nie zamierzał się poddawać i robił dobrą minę do
złej gry.
Ponownie spojrzał na tą małą grupkę
i zmierzył rozmówców zaskoczonym spojrzeniem. Coś było wyraźnie
nie tak pomiędzy czerwonookim, a Abraxasem. W zasadzie zauważył to
już jakiś czas temu, a nawet pytał o to blondyna, ale ten wzruszył
jedynie ramionami w odpowiedzi, tłumacząc wszystko odmiennymi
poglądami. Aren przyjął tą odpowiedź nie chcąc drążyć
tematu, ale teraz trochę tego żałował. Zaczął się obawiać, że
problemem mogła być znowu jego osoba. Przecież ostatnio każdą
wolną chwilę spędzali z Abraxasem razem, a już raz tak było i
wiadomo jak się skończyło... Blondyn był istotnym elementem jego
planów i musiał znać szczegóły.
Po posiłku mieli jeszcze dwie godziny
na przygotowania. Beery powiadomił ich, że w pokojach czekają na
nich stroje, w których będą reprezentować Hogwart. Dodał, że
sam doglądał, żeby spełniały wymagania, a równocześnie były
im przydatne. Po tych słowach profesor mrugnął do Arena z
szelmowskim uśmiechem, a zielonooki chłopak sam nie wiedział, czy
ma to przyjąć jako dobry, czy jako zły znak.
W pokoju, na widok leżącego na łóżku
stroju i po pobieżnym obejrzeniu, Aren uśmiechnął się i
westchnął z podziwem. Kiedy tu szedł czuł obawę i spodziewał
się... w zasadzie to nie spodziewał się właśnie tego. Okazało
się, że nauczyciel Zielarstwa miał po pierwsze świetny gust, a
poza tym zadbał o to, by z kolei Aren miał wszystko, czego
potrzebował podczas turniejowych zmagań. Materiał był przyjemny w
dotyku. Grey nie przedłużając przebrał się w niego i stwierdził,
że ubranie momentalnie, samo dopasowało się do jego sylwetki. Było
bardzo wygodne i nie krępowało ruchów. Przyjrzał się sobie w
lustrze, skrzywił się lekko stwierdzając, że odzież uwydatniła
jeszcze jego drobne ciało, ale to w zasadzie był mało istotny
szczegół.
Całość przypominała czarny mundur
ze srebrnymi i zielonymi dodatkami w postaci finezyjnych aplikacji na
rękawach i w pasie. Na plecach i piersi był wyszyty herb Hogwartu.
Tunika sięgała mu nieco powyżej połowy ud, a całości dopełniały
dopasowane spodnie. Strój był wygodny, ale jego podstawowym atutem
z punktu widzenia Arena były kieszenie. Dwie z przodu, standardowa
na różdżkę i wiele innych rozmieszczonych strategicznie,
mniejszych i większych, a co ważne mało widocznych. Sprawdził
kilka. Były nad podziw pojemne. Wypróbował. Wypełnił jedną z
nich po brzegi, ale okazało się, że na zewnątrz kompletnie nie
było tego widać. To jasno wskazywało, że kieszenie były
zaczarowane. Zapisał sobie w pamięci, że musi podziękować za ten
strój Beery’emu i zabrał się za przygotowania.
Opróżnił testowaną kieszeń i
zabrał się za rozmieszczanie potrzebnych mu podczas eliminacji
rzeczy. Kilkukrotnie upewnił się czy na pewno wszystko zabrał, czy
nie popełnił błędu i czy pamięta gdzie co umieścił. Co jakiś
czas czujnie zerkał na zegar, kontrolując czas. Nie chciał się
spóźnić. Ostatnio sporo jego kłopotów wynikało z faktu, że się
spóźniał. Na końcu wsunął do przeznaczonej do tego kieszeni
różdżkę. Była wymagana. W zasadzie gdyby teraz nagle odzyskał
moc, dałoby to niezły efekt zaskoczenia. Aż się uśmiechnął na
samą myśl. Wyobraził sobie miny wszystkich obecnych, ale po chwili
wzruszył tylko ramionami. Nie ma co rozpraszać się marzeniami.
Rzeczywistość była taka jaka była i musiał sobie radzić innymi
sposobami.
– Życz mi powodzenia Lime! Przyda
się... – mruknął do świergotnika który siedział na szczycie
łóżka. Ten rozprostował w odpowiedzi skrzydła, nie wydając
jednak żadnego dźwięku.
Zielonooki chłopak wziął głęboki
oddech i otworzył drzwi pokoju wychodząc na zewnątrz. W ich
salonie stał już Riddle. Aren ruszył w jego stronę, przyglądając
się jego sylwetce i przesuwając systematycznie wzrok do góry do
czasu, aż natrafił spojrzeniem na czerwone oczy. Obserwowały go
czujnie. To było coś nowego, ale nie nieprzyjemnego. Wręcz
odwrotnie. Nie pamiętał, by Tom ostatnio patrzył na niego tak jak
teraz... W zasadzie to chyba... no tak, wtedy kiedy myślał, że
czerwonooki chce go pocałować. Może i posunął by się dalej w
swoich rozmyślaniach, ale ta myśl podsunęła mu zupełnie inną.
Już dwa razy został odtrącony. Nie zamierzał narażać się na
kolejne odrzucenie teraz, kiedy musiał się skupić. Poprzednie dwa
razy wciąż bolały. Wystarczyło sobie o nich przypomnieć.
Na szczęście ten moment wybrał sobie
Abraxas, który wynurzył się akurat ze swojego pokoju i ruszył w
ich stronę. Aren przeniósł wzrok na blondyna. Ten z kolei zawisł
na nim spojrzeniem i szeroko otworzył oczy stając jak wryty. Żeby
coś powiedzieć, Grey bez zbytniej refleksji rzucił:
– Abraxasie, świetnie wyglądasz! –
nie widział, że Tom na ten komentarz zacisnął mocniej dłonie.
Zauważył to jednak Malfoy i zapanował nad swoimi odruchami i
wzrokiem. Wolał nie kusić losu, ale odpowiedział spokojnym głosem:
– Chyba sam siebie nie widzisz. Barwy
Slytherinu zostały dla ciebie stworzone...
Szli wspólnie do wyznaczonej sali.
Tam mieli zebrać się wszyscy uczestnicy i całą dziewiątką udać
się w kierunku przygotowanego boiska. Aren wchodząc do sali
zauważył, że oprócz uczestników znajdują się w pomieszczeniu
także inni ludzie. Po chwili obserwacji i jednej specyficznej
osobie, której wolałby nie oglądać domyślił się, że byli to
rodzice niektórych, przebywających tutaj uczniów. Osobą, której
wolałby nie oglądać, był ojciec Abraxasa. Sam młody Malfoy nie
był tą obecnością zaskoczony. Natychmiast podszedł do swojego
rodziciela, kłaniając się przed nim lekko. Obaj odeszli na bok,
żeby porozmawiać na osobności. Aren dyskretnie obserwował obu
czując niepokój. Niczego nie wypatrzył, ale nie dziwiło go to.
Miał już przecież okazję przekonać się, że w czasie rozmowy z
ojcem młody Malfoy potrafi doskonale kryć swoje emocje.
Koło Nessy i Roweny przebywali zapewne
ich rodzice. Koło Jamesa stała wysoka kobieta z kruczoczarnymi
włosami zaplecionymi w długi warkocz, który spływał po jej
złocistej sukni. Wyglądała na bardzo elegancką i wyrafinowaną
czarownicę. Obdarzała oszczędnym uśmiechem rodziców uczennic z
Ilvermorny, z którymi właśnie wymieniała jakieś uprzejme uwagi.
Zwracało uwagę, że Hill również udzielał się w tej rozmowie.
Mało tego, rozmawiał z Roweną nie krzywiąc się jak to miał w
zwyczaju. Czyżby ta nagła zmiana zachowania wynikła z tego, że w
okolicy pojawiła się jego matka? Można się było jedynie tego
domyślać.
Rodzice Evana Wrighta nie zaskoczyli
jakoś Greya. Wiedział teraz już, dlaczego ich syn zachowuje się w
taki, a nie inny sposób. Patrzyli na innych z góry, głośno
podkreślając postępy syna. Wygłaszali peony na jego temat,
ogłaszając wszem i wobec jacy są z niego dumni. W zasadzie wolno
im było to robić, bo przecież był to ich syn, ale gdyby jeszcze
ktokolwiek chciał, czy też zamierzał tego słuchać... Koło nich,
na uboczu stał Liam z neutralną miną. Dostrzegł wzrok Arena, ale
niemal natychmiast odwrócił swoje spojrzenie. Wyglądało na to, że
durmstrangczyk był tutaj sam. Z jakiegoś powodu trzymał się
jednak w pobliżu rodziny Wrighta. Było doskonale widać, że ci
ludzie kompletnie nie zwracali na niego uwagi. Jakimś cudem jednak,
Aren był przekonany, że Liam tak właśnie wolał. Nie chciał być
w centrum ich uwagi. Cieszyło go, że chociaż na jakiś czas mógł
się czuć zapomniany. Aren utwierdził się jedynie w przekonaniu,
że nie znosi Evana za to jak traktował Liama. Jego szeroki plan
dawania nauczek obejmował między innymi tego osobnika. Co prawda
Wright nie był jedyny na liście. Wzrok Greya bez udziału woli
powędrował w stronę sylwetki ojca Abraxasa. W tym momencie
usłyszał wypowiedziane głosem Toma:
– Wydajesz się zmartwiony. Chodzi o
Turniej, czy może o jego obecność? – Aren zerknął na
mówiącego, ale Riddle miał wzrok skierowany na Malfoya seniora,
czyli wcześniej musiał obserwować gdzie patrzy.
– Turniej w tym momencie mniej mnie
martwi niż on.
– Przejawiasz niesamowitą troskę o
Abraxasa. Nie sądzisz, że ta wasza przyjaźń znacznie przekracza
pewne normy społeczne?
– Chyba nie sądzisz, że przejmuję
się tym co inni o mnie sądzą. Poza tym przecież nie jest nas tu
wielu. I tak spędzamy większość czasu we własnym towarzystwie.
Choćby z tego powodu uważam, że to tak naprawdę nie ma znaczenia
– odparł pewnym głosem zielonooki chłopak, czując w tym pytaniu
jakieś drugie dno. Nie znosił tych zagrywek. Nie do końca sobie z
nimi radził.
– Mówisz, że nie interesują cię
inni ludzie... Zastanawia mnie wobec tego, dlaczego z taką
desperacją zadeklarowałeś jakiś czas temu, że dziś będę
patrzył tylko na ciebie? Skąd ta pewność?
– Kto wie... Jedno jest pewne. W
twoim interesie jest nie odpaść zbyt szybko. Chyba, że wolisz
usłyszeć o wszystkim od innych – rzucił kąśliwie Grey,
okraszając wypowiedź kpiącym uśmieszkiem.
W tym samym momencie do pomieszczenia
wszedł Samuel z profesorem Reidem i jeszcze jednym mężczyzną.
Aren w pierwszej chwili pomyślał, że to jego ojciec, ale kiedy
przyjrzał się uważniej skonstatował, że ten człowiek jest zbyt
młody. Prawdopodobnie był to starszy brat Relina. Samuel nie
wyglądał na zachwyconego obecnością żadnego z mężczyzn. Aren
rzucił mu pokrzepiający uśmiech, który został odwzajemniony.
Młodszy Relin po chwili wymownie spojrzał to na jednego, to na
drugiego mężczyznę, przewrócił oczami, pokazał kciuki
skierowane w dół i wykrzywił się specyficznie. W zasadzie pokaz
nie wymagał komentarza. Wszystko było jasne.
***
Trybuny były pełne uczniów i
nauczycieli ze wszystkich trzech szkół i zaproszonych gości.
Bennet poszukał wzrokiem swojego znajomego z Hogwartu. Chciał zadać
mu kilka pytań. Po chwili wypatrzył znajomą twarz Horacego
Slughorna, wymieniającego akurat jakieś uwagi z jednym z
nauczycieli z Ilvermorny. Poczekał cierpliwie aż skończą, po czym
podszedł, przywitał się i zaproszony zajął wolne miejsce przy
koledze. Bardzo dobre zresztą miejsce, bo na przedzie widowni. Widać
stąd było wszystko, co miało dziać się na arenie. Maskując
uśmiechem niechęć, skinął głową na powitanie opiekunowi
uczestników Turnieju z Hogwartu. Nie lubił tego człowieka co
często powtarzał Reidowi. Próbował z niego nawet wyciągnąć
jakieś informacje o tym czarodzieju, ale nic z tego. Jedyne co o nim
wiedział, to były plotki krążące wśród ludzi Gellerta.
Zdecydowanie zbyt mało, żeby wyrobić sobie jakiekolwiek pewne
zdanie. Wypadało zacząć rozmowę, skoro już się tutaj przysiadł:
– Horacy, nie widzieliśmy się
niemal od dwóch lat.
– Dobrze cię widzieć chłopcze.
Czytałem o twoim ostatnim odkryciu i muszę przyznać, że to
naprawdę wspaniałe. Zwłaszcza ten fragment o destylacji stężonej.
Bardzo trafne spostrzeżenia.
– Dziękuję. Doceniam twoje słowa.
– Powiedz mi, bo jestem niezwykle
ciekaw... jak przebiega wam współpraca? Kiedy sobie myślę co
wasza dwójka mogłaby razem osiągnąć... – rozmarzył się
nieomal, ale szybko się z tego otrząsnął słysząc zduszony
śmiech, a raczej odgłos przypominający kaszel, dobiegający od
strony profesora Beery'ego: – Wszystko w porządku Herbercie?
Powinieneś bardziej zadbać o zdrowie. Więc powiedz Lucas, jak ci
się z nim współpracuje.
– Muszę przyznać... myślałem, że
będzie bardziej skory do współpracy. Ma naprawdę obszerną
wiedzę, ale wydaje mi się, że za dużo chce ukryć. Jego wnioski
są ciekawe, ale... wybacz, że to powiem, ale spodziewałam się
czegoś więcej... Tylko raz zdołał mnie zaskoczyć swoimi
obserwacjami i to na początku naszej znajomości.
– Oh, musisz mu dać więcej czasu.
Wiemy przecież, że to dla niego też trudny moment. Ma teraz tyle
na głowie. Przebywanie w Durmstrangu nie ułatwia mu niczego. Tylko
dodaje kolejne przeszkody. W stosunku do mnie też nie był zbyt ufny
na początku. Poprawiało się z czasem. Im więcej czasu spędzaliśmy
w swoim towarzystwie, tym było lepiej. Polecam sporo cierpliwości.
Potem zobaczysz jak bardzo jest kreatywny. Kiedy wpadnie na jakiś
pomysł obraca go na wszystkie strony i usta mu się nie zamykają.
Niekiedy zapomina, że nie jest sam i...
– Skoro tak mówisz... – przerwał
mu sceptycznym głosem Bennet. To co mówił Horacy zabrzmiało mu
jakoś tak nieprawdopodobnie. Jakby mówili o dwóch zupełnie
różnych osobach. Ciężko mu było wyobrazić sobie Riddle'a tak
bardzo rozentuzjazmowanego jakimkolwiek aspektem tworzenia eliksiru.
– Już są! – wykrzyknął nagle
podekscytowany Horacy, podnosząc się z krzesła i wiwatując wraz z
innymi. Lucas odsunął na bok swoje myśli i dołączył do ogólnego
aplauzu.
Herbert musiał przyznać, że bawił
się wybornie słuchając obydwu siedzących obok mężczyzn.
Oczywiście doskonale orientował się, że każdy z nich mówi o
innej osobie. Zdawał sobie również sprawę, Riddle coś knuje
chodząc na dodatkowe lekcje do Benneta. Teraz, przysłuchując się
tej dziwnej wymienię zdań, w mig pojął o co chodziło. To było
takie zabawne! Wciąż nie miał pojęcia dlaczego Tom to robi, ale
miał nadzieję, że wkrótce uda mu się tego dowiedzieć. Tymczasem
aktualnie mógł jedynie kibicować całej trójce swoich uczniów.
Miał wśród nich swojego faworyta. Wiedział, że Aren coś
wymyślił. Był tego pewien tak jak i tego, że jutro nadejdzie. O
co dokładnie chodziło nie miał pojęcia i nawet nie próbował
dociekać. Po co... przecież przekona się już dzisiaj. Ten chłopak
był nieobliczalny w swoim geniuszu. Był pewien jednego. Szykowało
się ciekawe widowisko.
***
Uczestnicy stanęli w wyznaczonych im
miejscach i cała uroczystość zaczęła się standardowo, czyli od
ich przedstawienia i zaprezentowania ogólnie obowiązujących zasad.
Lars Ouren opowiadał o tym wszystkim z wielkim zaangażowaniem,
starając się odpowiednimi słowami rozruszać publiczność i
wprowadzić ją w świąteczny nastrój.
Aren westchnął. Chciałby mieć już
to wszystko z głowy. Bardziej gotowy już nie mógł być. Spojrzał
w bok na Hilla, z którym przyszło mu tymczasowo współpracować.
Do pewnego czasu na pewno mógł na niego liczyć, ale nie wątpił,
że sam też powinien mieć oczy otwarte. Stała czujność jak to
mawiał Moody, była tym czego potrzebował teraz najbardziej. Nie
mógł przecież, na etapie realizacji, zaprzepaścić całego
wysiłku, który włożył w przygotowania. Nie mógł też zmarnować
wysiłków Abraxasa.
Spojrzał na blondyna. Abraxas
utrzymywał wyraz twarzy, który przybierał wtedy, kiedy na
horyzoncie pojawiał się jego ojciec. Aren znał już teraz młodego
Malfoya doskonale i tym bardziej nie znosił jego ojca. Tego
apodyktycznego, tłamszącego niezwykłą osobowość syna człowieka.
Zdawał sobie jednak sprawę, że w obecnym stanie nic nie mógł
zrobić. Tego nienawidził jeszcze bardziej.
Podobna sytuacja była z Liamem. Może
faktycznie w nim samym odzywał się co jakiś czas kompleks
bohatera, który ciągle wypominała mu Hermiona? Kto wie, ale na
dzień dzisiejszy wątpił, by zdobył się na poświęcenie dla
dobra nieznanych mu ludzi. Żeby uwierzył, że powinien to zrobić
dla większego dobra... Najwyraźniej stał się pragmatykiem i
sceptykiem, a może realistą. Ważniejsze dla niego było dobro
ludzi, którzy byli przy nim i byli dla nieco ważni. To ich chciał
chronić. Był pewien, że działało to w obie strony. Na tym
skończył swoje rozmyślania, ponieważ komentujący podniósł
różdżkę w górę, by wystrzelić iskry, które sygnalizowały
rozpoczęcie pojedynku.
Czuł się nieco dziwnie. Jako jedyny
pozostał na swoim miejscu, podczas gdy cała reszta rozsypała się
wokół, ruszając na wybranych przeciwników. Starał się objąć
wzrokiem to, co się działo. Samuel, tak jak się spodziewał ruszył
na Riddle'a. Braki w zaklęciach nadrabiał zwinnością i
szybkością. Riddle jednak spodziewał się tego, miał w końcu
okazję obserwować starcia Sama i Abraxasa na zajęciach. Ze
spokojem odpierał jego zaklęcia, jednocześnie osłaniając się
przed zbłąkanymi czarami, które od czasu do czasu pojawiały się
koło nich. Samuel był nieco mniej uważny. Kilka go drasnęło,
paru uniknął w ostatniej chwili.
Ouren wychwalał spokojny styl walki
Toma i precyzję z jaką posługiwał się różdżką. W tej chwili
Aren wyczuł niebezpieczeństwo i odruchowo, zgrabnie uchylił się
przed zmierzającym w jego stronę z niespodziewanego kierunku
zaklęciem. Zapewne odbiło się od bariery, bo akurat w tamtym
miejscu nie było nikogo z ich dziewiątki. Przeklął pod nosem
tego, kto wymyślił taki beznadziejny sposób eliminacji, chociaż
nie wątpił, że dla publiczności był on interesujący i niezwykle
widowiskowy. Pewnie właśnie o to chodziło. Ponownie skupił się
na obserwacji słysząc z ust komentatora, że jeden z uczestników
Ilvermorny został wyeliminowany przez Liama. Okazało się, że
padła Nessa, a Rowena zdwoiła wysiłki atakując.
Przyjrzał się leżącej po drugiej
stronie areny Nessie. Silnie krwawiła z boku. Po chwili zauważył
zbliżających się do niej magomedyków. Chwila nieuwagi
wystarczyła... nie zauważył zaklęcia, które szczęśliwie odbiło
się od tarczy rzuconej przez Jamesa. Musiał się skupić. To nie
była pora, by martwić się o innych. Zrugał się wewnętrznie. Tym
razem już nie mógł sobie pozwolić na żadne rozproszenie, bo jego
sytuacja się zmieniła. Hill nic nie mówiąc po prostu opuścił
go, by wspomóc Rowenę. Rozumiał to posunięcie, ale utrudniało to
znacznie realizację jego planu. Nie było czasu na wahania.
Wyjął z jednej z kieszeni fiolkę ze
złocistym olejkiem, rozejrzał się szybko i błyskawicznie podjął
decyzję. Bliżej miał Toma. Szybko podbiegł do niego, chyba cudem
jedynie unikając kilku zaklęć, po czym przylgnął plecami do jego
pleców, łapiąc w przelocie jego zaskoczone spojrzenie. Nie było
czasu na wyjaśnienia, zresztą rzut oka na wydarzenia widocznie
Riddle’owi wystarczył. Szybko przeszedł do porządku dziennego
nad jego obecnością i skupił się na swoim przeciwniku. Aren nie
dziwił mu się. Wiedział przecież jak bardzo zawzięty potrafił
być Relin. Wybrał Toma z jeszcze innego powodu. Jego ochrona była
najlepsza. Niemal instynktowna. Była nadzieja, że obejmie również
i jego. Jak wiadomo zresztą, jego wcześniejsza tarcza w osobie
Jamesa, bez uprzedzenia rzuciła się w wir walki. Nie było o czym
mówić.
Wyglądało na to, że plan numer jeden
nie do końca przebiegał tak jak powinien. Otworzył trzymaną w
dłoni fiolkę i dodał do zawartości troszkę sproszkowanych liści
pokrzyku oraz kilka owoców mahoni, które przed dodaniem na ile się
dało zmiażdżył w dłoni. Zatkał fiolkę i zaczął nią
energicznie potrząsać. Mikstura wymagała dokładnego wymieszania.
Zakładał, że musi to robić dobrą chwilę, a tymczasem czujnie
śledził ruchy Toma, żeby odpowiednio szybko reagować, gdy się
przemieszczał. Ze skupienia wybił go na moment okrzyk Abraxasa.
Szybko się rozejrzał. Blondyn został zraniony w twarz i aktualnie
nie widział na jedno oko, a przynajmniej tak to wyglądało. Chwila
obserwacji wykazała, że faktycznie tak było. Nie odpuszczał
jednak i nadal walczył z Wrightem. Najważniejsze, że nie odpadł.
Jeśli tak by się stało, zostali by tylko Riddle i on, a jak
wiadomo z niego Tom nie miałby raczej zbyt wielkiego pożytku. Nie
było zresztą pewne, czy w takiej sytuacji udałoby mu się wykonać
co zamierzył.
Czas go gonił. Spojrzał na walczących
Liama, Jamesa i Rowenę. Pomimo, że Collins miał przeciw sobie
dwoje przeciwników, nie zwracał na to uwagi. Miał specyficzny
sposób walki. Bardzo napastliwy, bezlitosny. Nie pozostawiał
przeciwnikowi zbyt wielkiego pola manewru atakując wciąż i
wciąż... zmuszając do obrony. Miał dwoje przeciwników, więc
siłą rzeczy nie wyszedł z tego bez szwanku, ale obrażenia nie
spowolniły go, nie zdeprymowały. Ignorował je zupełnie i
atakował, ciągle atakował...
Tymczasem zawartość fiolki przybrała
już kolor szkarłatu, czyli taki jaki powinien być. Niestety
uczniowie Instytutu okazali się być bardzo sprawnymi i zdolnymi
magami jeśli chodziło o pojedynki. Nawet Wright potrafił dobrze
walczyć, choć Aren go o to nie podejrzewał. Rozwój wydarzeń
zmuszał Greya do przyspieszenia realizacji planu, a to oznaczało,
że będzie musiał przejść niestety do jego awaryjnej wersji.
Schował przygotowaną bazę do kieszeni, rzutem oka ocenił aktualną
sytuację i pobiegł w stronę Abraxasa. W drodze uchwycił na moment
wzrok Liama. Zauważył go, ale niczego nie zrobił wracając do
walki. Widział przecież, że w tej chwili zupełnie nic, ani nikt
go nie chronił, a jednak pozwolił mu przebiec.
Uchwycił uchem jakieś złośliwe i
sądząc po reakcji publiczności zabawne komentarze prowadzącego,
ale zignorował je, podobnie jak zachowanie widzów i wreszcie dopadł
Abraxasa, Podobnie jak wcześniej Tom, blondyn obrzucił go
zaskoczonym spojrzeniem, ale niemal od razu skierował swoje
skupienie znów na przeciwnika. Od strony Wrighta zbliżały się dwa
zaklęcia. Aren był przekonany, że Abraxas widzi tnące, ale nie
był pewien, czy dostrzegł drobne, lecące za nim zaklęcie
rozproszenia, więc go przed nim ostrzegł. W końcu Malfoy miał
teraz do dyspozycji jedno oko, co z pewnością przeszkadzało i
utrudniało walkę. Zielonooki chłopak zdecydował się więc trochę
pomóc blondynowi. Przez pewien czas uważnie obserwował Wrightai
ostrzegł Abraxasa przed paroma klątwami. Z pewnym zadowoleniem
zauważył, że jego ingerencja została przez przeciwnika
dostrzeżona i spowodowała, że Evan był coraz bardziej wściekły.
Było to pożądane. Powodowało, że stopniowo będzie stawał się
coraz bardziej nieostrożny. kierując się bardziej emocjami, niż
chłodną analizą. Grey poinformował Malfoya, że na razie musi
walczyć sam, schował się za nim, wyjął fiolkę i sprawdził bazę
do eliksiru. Była stabilna i już zaczęła blednąć, co było
przewidziane i w zasadzie nie zmieniało niczego.
Schował fiolkę, wyjrzał zza
Abraxasa, znowu podpowiadając mu przez chwilę, znowu schował się
za niego i wyjął zawinięte w płótno, skorupki jaja chińskiego
ogniomiota, wziął inną fiolkę ze złocistym pyłem i
systematycznie posypał nim skorupki, po czym zasłonił je
materiałem i schował. Schował też pustą już fiolkę. Ujął w
rękę fiolkę z bazą i znów wyjrzał zza Malfoya oceniając
aktualną sytuację. Liam był nieugięty i wciąż tak samo
atakował. Za nic nie przypominał osoby, z którą wczoraj
rozmawiał. Wiedział jednak, że to tylko jego bojowa postawa. W
chłopaku nic się nie zmieniło, a świadczyła o tym jego reakcja w
momencie, kiedy zauważył go nie chronionego. Zdecydowanie jednak
widać było, że był groźnym przeciwnikiem.
Dla odmiany James kompletnie nie
zwracał uwagi na otoczenie, jak gdyby Collins był jego światem i
jedynym obiektem w okolicy. Rowena musiała być całkiem dobra, bo
od jakiegoś czasu była w zasadzie skazana tylko na siebie. Hill
kompletnie ignorował jej obecność. To było dość dziwne i
zupełnie do niego nie pasowało. Aren nie mógł już pozwolić, by
inne szkoły zyskały jeszcze jakiś dodatkowy czas. To wydatnie
ograniczyło by mu szansę na przetrwanie w pierwszym zadaniu.
Schował się ponownie za Abraxasa, westchnął ciężko i powiedział
do niego w nadziei, że mimo ferworu walki zostanie usłyszany:
– Abraxasie... bardzo tego nie
chciałem, ale okazuje się, że będę potrzebował twojej pomocy.
Podstawowego planu nie uda mi się zrealizować. Nie mogę dłużej
czekać. Wyraźnie widać, że kwestią czasu jest żeby Liam pokonał
Jamesa bądź Rowenę. W najgorszym wypadku ich oboje... – Malfoy
przez chwilę milczał, krótkim rzutem oka sprawdził to o czym
mówił Grey, po czym krótko stwierdził między kolejnymi
zaklęciami:
– Masz rację... Na jakim etapie
jesteś... Ile potrzebujesz czasu? – w tym momencie szarpnął
Arena za ramię, równocześnie rzucając tarczę, która pochłonęła
zaklęcie Evana. Natychmiast odpowiedział zaklęciem i usłyszał
opanowany głos zielonookiego:
– Mam bazę. Potrzebuję około dwóch
do trzech minut, by przygotować kolejną. W tym czasie nie będę
miał jak obserwować przebiegu waszej walki. Później będę
potrzebował zaklęcia podpalenia w stronę skorupek. Będą na
ziemi. Evan jak widzę jest uparty.
– Zmuszę go do ruchu. Powinien
podążyć za mną. Na skorupki rzucę zaklęcie niewerbalne. Kiedy
nadejdzie pora podnieś rękę w górę. Postaram się zachować jak
najwięcej magii, a przy okazji nie oberwać klątwą... Uważaj
Aren... zwłaszcza na Collinsa... jest naprawdę groźny. Powodzenia.
Tom obserwował kątem oka co też
wyrabia Aren. Równocześnie zarejestrował, że siła ataków Relina
słabnie, choć kondycja fizyczna wciąż wydawała się być na tym
samym poziomie. To było zaskakujące. Sam przecież nie używał na
nim całej swojej mocy. Nie chciał już na początku odkrywać
wszystkich kart. Korzystał głównie z podstawowych zaklęć, klątw
i tarcz. Gdyby użył czegoś więcej, może i szybciej by go
pokonał, ale to były przecież tylko eliminacje. Jeszcze cały
Turniej przed nimi.
Grey coś knuł. Co chwilę coś
wyciągał, mieszał, czymś potrząsał. Cały czas był w ruchu i
widać było, że kontroluje to co dzieje się na polu walki. Sam
starał się trzymać z dala. W całym planie wyraźnie uczestniczył
też Malfoy. To dobrze, choć wolałby, żeby blondyn trzymał się
od Arena jak najdalej. To wszystko zdążył zauważyć w krótkich
rzutach oka. Zupełnie nagle musiał bardziej skupić się na walce,
bo Relin wykonał nieoczekiwany ruch. Zaczął zbliżać się do
Collinsa i Wrighta, wyraźnie chcąc wciągnąć go w salwę
wielokierunkowych zaklęć. Tom docenił ten plan. Miał teraz wybór.
Mógł zostać na miejscu i nie narażać się tak bardzo. Z drugiej
strony, jeżeli nie ruszy się z miejsca, uczestnicy Ilvermorny
odpadną, kiedy Relin z Collinsem połączą siły.
Nie lubił być zmuszany do działań,
których nie chciał wykonywać. Doszedł jednak do wniosku, że tym
razem musi wznieść się ponad to i spojrzeć na sprawy z pewnym
pragmatyzmem. Uczestnicy z Ilvermorny jeszcze mu się przydadzą. Nie
byli słabi. Dotrwali aż do tego czasu, mimo agresywnych ataków
Collinsa. Ten chłopak był wręcz stworzony do walki i bardzo
niebezpieczny. Zachowywał się jak stwór nastawiony tylko na
jedno... zwyciężyć przeciwnika. To było zdumiewające, bo w życiu
codziennym nie wyglądał na takiego. Tom postanowił mu się później
uważniej przyjrzeć.
Niemal w tym samym momencie kątem oka
dostrzegł postać zielonookiego. Był teraz blisko Collinsa. Zbyt
blisko. Oczywiście ten, czujny, zauważył to i rzucił zaklęcie.
Ten moment wybrał Relin na ponowny atak na jego osobę rzucając
klątwę tnącą i Tom stwierdził nagle, że zaczyna brakować mu
czasu na dwie tarcze. Serce mu zamarło, miał uczucie deja vu i
pewność, że to już się kiedyś działo. Poczuł jakiś strach i
podjął szybką decyzję. Rzucił zaklęcie ochronne na
zielonookiego, a na siebie przyjął klątwę tnącą, czując
bolesne rozdzieranie na klatce piersiowej. Zaskoczenie w oczach
Relina, prowadzącego jego zaklęcie aż do Arena było bardzo
wymowne. Tom również przeniósł spojrzenie w tamtą stronę i ku
własnemu zaskoczeniu zauważył, że Collins z niepojętego dla
niego powodu rozproszył się na moment i to wystarczyło. James wraz
z Owen obezwładnili go.
Miał zamiar to wykorzystać i pozbyć
się Relina, a później Wrighta. Już miał wypowiedzieć zaklęcie,
kiedy nagle poczuł, że nogi zaczynają mu odmawiać posłuszeństwa,
a ciało drętwieje. Nie bardzo rozumiał w czym rzecz. Rozejrzał
się i zauważył, że inni mają podobne problemy i wyglądają na
tak samo zdezorientowanych. Opadł na kolana, podparł się dłońmi
i jeszcze walczył, próbując wstać, ale nieskutecznie. Dopiero po
chwili zauważył, że ograniczoną barierą przestrzeń boiska,
wypełniają smugi snującego się, fioletowego dymu.
Chwilę wcześniej...
Druga baza była zrobiona. Teraz musiał
połączyć obie, ale zanim to zrobi, musiał przenieść się w
jakieś najbardziej optymalne dla zamierzonych efektów miejsce.
Niestety było to miejsce jak najbliżej centrum walk. To był
najbardziej ryzykowny moment planu... jakby inne były mniej trudne.
Nie było czasu do stracenia.
Abraxas starał się, ale był już
coraz bardziej zmęczony. Inni zresztą też. Aren dopadł wybranego
stanowiska i na moment zatrzymał się, bo musiał zmieszać obydwa
eliksiry. Już prawie skończył, kiedy uniósł wzrok w jakimś
przeczuciu i zauważył, że leci na niego zaklęcie. Wiedział, że
nie da rady go uniknąć. Było zbyt blisko. Niespodziewanie tuż
przed nim pojawiła się tarcza i wchłonęła czar. Aren zerknął w
stronę skąd jak ocenił rzucono zaklęcie ochronne i spostrzegł
Toma, który akurat obrywał klątwą.
Poczuł wzruszenie, ale nie miał czasu
na zastanawianie się nad niczym. Uniósł rękę, mając nadzieję,
że blondyn dostrzeże sygnał. Kiedy skorupki zapłonęły wiedział
już, że jego obawy były bezpodstawne. Upił łyk eliksiru, a
resztą polał płonące skorupki smoka. Płyn i one weszły w
reakcję i zaczęły pojawiać się fioletowe opary. Snuły się
wokół, coraz bardziej się rozprzestrzeniając w obrębie bariery.
Aren pociągnął nosem, sprawdzając zapach. Był taki jaki miał
być. Bardzo dobrze jak na warunki, w których był zmuszony pracować
i sposoby, którymi mógł się posłużyć. Uczestnicy jeden po
drugim zaczęli padać na ziemię, a opary zgęstniały.
***
Widownia wydawała się być
skonsternowana w momencie, kiedy nagle pole walki przestało być
widoczne. Ludzie szeptali między sobą i obserwowali z niepokojem
opary, które bariera na szczęście zatrzymała. Na koniec dym się
przerzedził. Wszem i wobec widomym się stało, że na środku pola
walki pozostała na nogach tylko jedna osoba. Aren Grey. Inni, nawet
jeśli przytomni, nie mogli się ruszać.
Cisza jaka nastała była wręcz
namacalna. Aren również nic nie powiedział, tylko uniósł w górę
dłoń, w której trzymał pięć różdżek znokautowanych osób. W
tym momencie widownię ogarnęła dzika euforia. Wynik był
nieoczekiwany, ale najwyraźniej finezja wykonania została przez
publiczność doceniona. Grey poszukał wzrokiem Benneta, spojrzał
mu w oczy, uśmiechnął się kpiąco i lekko mu się ukłonił.
Beery widząc jego zachowanie i minę
tutejszego nauczyciela Eliksirów nie wytrzymał i wybuchnął
śmiechem. Aren wyraźnie dawał znać co sądzi o Bennecie. Do jego
entuzjazmu dołączył Slughorn klaszcząc głośno i wiwatując wraz
z innymi hogwartczykami. Tymczasem Lucas Bennet nie był chyba w
stanie dojść do siebie. Na przemian otwierał i zamykał usta,
wyglądając tak, jakby kompletnie nie miał pojęcia co się właśnie
stało. Horacy również w końcu to dostrzegł. Objął go ramieniem
i powiedział wesoło:
– Mówiłem ci Lucasie, że nasz Aren
jest geniuszem. Ten chłopak ma przed sobą świetlaną przyszłość
w dziedzinie eliksirów! Masz szczęście mogąc z nim pracować.
Jestem pewien, że gdy w końcu się dogadacie, wasza współpraca, a
przede wszystkim jej efekty sprawią, że wstrząśniecie magicznym
światem!
– Cały czas mówiłeś o nim...? –
wychrypiał przez ściśnięte gardło Lucas, czując jak serce
zaczyna podchodzić mu do gardła, a nogi mięknąć. Popełnił taką
pomyłkę. Stracił wiele czasu...
– Wybacz, nie usłyszałem. Widzę,
że również jesteś pod wrażeniem. Jestem pewien, że wkrótce
również tobie będzie opowiadał o swoich pomysłach. Ten jego
entuzjazm, kiedy to robi... Chociaż jest jeden problem...
– Proszę wszystkich zebranych o
ciszę! – rozbrzmiał głos komentatora, który skończył właśnie
konsultować się z sędziami. To właśnie sędziowie otrzymali
teraz prawo głosu. Jako pierwsza odezwała się dyrektor Ilvermorny:
– Panie Grey... o ile było to
naprawdę zaskakujące widowisko, chciałam zaznaczyć, że w
regulaminie wyraźnie widnieje: eliksiry są zakazane podczas
eliminacji. Jestem pewna, że wiedział pan o tym. Mimo to z pełną
świadomością wykorzystał pan takie właśnie środki na swoją
korzyść. Niestety grozi to karą. Ostatnim miejscem i karnymi
punktami dla całej waszej drużyny. Z przykrością, ale muszę...
– Proszę mi wybaczyć, ale nie
zgadzam się z tym poglądem. Znam regulamin i na stronie
trzydziestej ósmej w paragrafach od numeru trzy do szesnaście
wyraźnie widnieją słowa poruszające kwestię, o której pani
wspominała. Mowa jest tutaj wyłącznie o eliksirach gotowych. Nie
wniosłem takiego na arenę. Stworzyłem go podczas walk. Nie było
mowy, że zakazane jest wnoszenie ze sobą składników do eliksirów.
Na stronie sześćdziesiątej pierwszej natomiast jest napisane, że
głównym założeniem Turnieju jest rozwój osobisty uczestników.
Zmuszenie ich do kreatywnego myślenia, a w tym, do tworzenia nowych
technik na potrzeby zadań. Właśnie to zrobiłem. Mój eliksir jest
autorski. Nie ma go nawet na liście zakazanych eliksirów, które są
wymienione w regulaminie. Nie złamałem, więc żadnego z jego
punktów. Zadbałem również o to, żeby stworzyć antidotum na
negatywne efekty, które możecie państwo obserwować na pozostałych
uczestnikach... Spełniłem więc ostatni z warunków stosowania
własnych technik. Potrafię odwrócić negatywne działania...
Uważam, że wobec tego wszystkiego nie możecie próbować zmusić
mnie do odpowiedzialności za to co się stało. Sami w takim wypadku
złamiecie ustanowiony na potrzeby tego Turnieju akt prawny. To
również widnieje w wyżej wymienionym regulaminie na stronie
piętnastej, gdzie jest mowa o łamaniu któregokolwiek z jego
punków.
Po jego słowach nastała cisza. Jeden
z sędziów, Able Fleming sprawdzał wymienione przez niego strony i
paragrafy. Przy każdym kiwał głową, potwierdzając słowa Arena,
uśmiechając się przy tym pod nosem, Aren miał wrażenie, że był
podekscytowany, ale starał się to dokładnie ukryć. Na koniec
chrząknął lekko i głośno oznajmił:
– Pan Grey ma rację w całej
rozciągłości. Nie złamał żadnej zasady i wykorzystał
praktycznie wszystko co mógł w swojej sytuacji, by odwrócić ją
na swoją korzyść... Jestem pod wrażeniem... Powiedz nam w takim
razie, czym były opary, które powaliły pozostałych uczestników?
– Robocza nazwa to paraliżująca
mgła. To właśnie robi. Paraliżuje nerwy i mięśnie przeciwników.
Nie mogą się ruszać...
– Ty możesz.
– Tak, bo wcześniej zażyłem
odpowiedni środek. – skłamał gładko Aren. Spodziewał się
takiego pytania. Był na nie przygotowany.
– W takim razie, jeżeli twoje serum
zadziała, możemy przejść do oceniania. Myślę, że reszta
uczestników ma dość bycia w takim... położeniu – uśmiechnął
się Fleming, starając się poskromić drżące z rozbawienia wargi.
Za to Kasandra faktycznie się roześmiała, nie przejmując się
innymi.
Grey ukłonił się lekko wszystkim i
podszedł do porzuconej przed areną torby. Wyjął z niej siedem
buteleczek i wrócił na pole walki. Podszedł najpierw do Malfoya.
Później ruszył do Riddle’a. Już od momentu, kiedy Tom
zorientował się o co w tym wszystkim chodzi, Aren czuł na sobie
jego wściekły wzrok. Domyślał się, że kiedy zostaną już we
własnym gronie, czeka go awantura. Z drugiej strony miał nadzieję,
że czerwonooki chłopak doceni korzyści. W końcu uzyskał aż
pięćdziesiąt minut. Nie zamierzał żałować.
Na koniec zostawił sobie Evana. Już
wcześniej, jeszcze pod osłoną mgły, kiedy odbierał mu różdżkę,
nadepnął mu na prawą dłoń. Ze mściwą satysfakcją zadbał o
to, żeby chrupnęły kości palców. To samo zrobił z lewą dłonią.
Teraz, zanim napoił go antidotum, niby przez przypadek nastąpił mu
ponownie na palce prawej dłoni. Przynajmniej miał pewność, że
Wright już dziś nie będzie mógł rzucić żadnego zaklęcia, więc
nie da rady odreagować własnych frustracji na Liamie. Szkle–wzro
potrzebowało nocy, by kości odpowiednio się zrosły.
Kiedy wszyscy doszli już do siebie i
znokautowani przez Arena uczestnicy stali na własnych nogach,
zwycięzca rozdał zabrane im różdżki. Tylko Evanowi wcisnął
jego broń za pas, bo ten nie mógł ująć jej skancerowanymi
dłońmi. Żeby wzrok mógł zabijać, pewnie Aren leżałby już
trupem. Właściwie mógł mieć pewność, czyim celem będzie w
najbliższej przyszłości. Nawet to nie przyćmiło jego triumfu.
Hogwart został ogłoszony zwycięzcą eliminacji, został im
przyznany dodatkowy czas i dodatkowa nagroda. Tydzień przed
pierwszym zadaniem Aren będzie mógł wybrać, kim chce być w
pierwszym zadaniu. To dosyć zagadkowe stwierdzenie zdumiało Greya.
Pomyślał jednak, że jakby nie było wybór był lepszy niż jego
brak, czy też narzucenie.
Kiedy już wszystkie procedury dobiegły
końca, Aren został zaczepiony przez Fleminga, który jeszcze raz mu
pogratulował wybitnych zdolności. Zapewnił, że nie może doczekać
się pierwszego zadania z jego udziałem. Inni, którzy dołączyli
do rozmowy też podzielali jego poglądy. Zielonooki chłopak
uśmiechał się, dziękował i niespodziewanie stwierdził, że
skłamałby gdyby powiedział, że nie podobały mu się te pochwały.
Miło było chociaż raz czuć się docenionym. Jedno było pewne.
Nie będzie już postrzegany jako słaby punkt i zakała drużyny
Hogwartu. Właśnie awansował na pełnoprawnego uczestnika Turnieju.
Potem zaczęła się jednak najgorsza
godzina jego obecnego życia. Musiał opędzać się od reporterów,
przepychających się do niego z prośbą o wywiad, zdjęcie,
autograf i inne rzeczy, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego.
Nagle z pogardzanego uczestnika stał się jakimś cholernym
celebrytą. Za tym nie tęsknił. Chętnie zniknąłby znowu pod
peleryną niewidką. W tym momencie żałował szczerze, że nie
działała.
Pewną pociechą był dla niego widok
miny profesora Eliksirów w Durmstrangu, który chyba wciąż jeszcze
nie mógł dojść do siebie. Była po prostu taka, jaką Aren sobie
wyobrażał, a nawet lepsza.
Stojący przy nim Samuel bardzo
radośnie skwitował jego zwycięstwo, podsumowując krótko.
Stwierdził, że wytarł nimi dosłownie podłogę. Za to został
poczęstowany mocno jadowitym spojrzeniem swojego opiekuna, ale Grey
docenił jego humor i odpowiedział uśmiechem.
Uczestnicy z Ilvermorny dla odmiany,
nie byli tak przyjaźnie nastawieni jak na początku. To był jeden z
negatywnych, ale branych przez niego pod uwagę skutków planu
awaryjnego. Podejrzewał, że sojusz może się nie utrzymać.
Natomiast zagadką dla niego było zachowanie Jamesa, który po
prostu go unikał. To było do niego niepodobne.
Aren potwierdził tylko swoją
obserwację w momencie, kiedy niespodziewanie natknął się na Hilla
w jednej z łazienek, gdzie wpadł uciekając przed jednym, bardziej
od innych upartym redaktorem. James przemywał sobie właśnie twarz
i spojrzał na jego odbicie w lustrze tak jakoś bez wyrazu. Aren
widząc to, postanowił od razu wyjaśnić sytuację i powiedział:
– Jesteś zły? Zakładałem, że
docenisz mój pomysł. Przecież sam jesteś zafascynowany runami,
czyli jakąś tam dziedziną magii. Wiesz jak to jest, kiedy szuka
się wyjścia w tym, co wychodzi ci najlepiej. Od razu dodam, że nie
mam ci za złe, że zostawiłeś mnie i poszedłeś pomóc członkini
własnej drużyny, ale...
– Skończyłeś już? Czy może
jeszcze bardziej chcesz się dowartościować. Tak bardzo podnieca
cię blask chwilowej chwały? – warknął w odpowiedzi Hill,
wyciągając różdżkę i mierząc nią w zaskoczonego takim obrotem
spraw Arena. Po chwili ciszy James dodał z kpiną: – Już nie
jesteś taki cwany, co?
– A ty kim do cholery jesteś? –
zapytał nagle Aren czując, że osoba przed nim nie jest Jamesem,
którego znał. To podziałało na domniemanego Hilla jak zimny
prysznic. Natychmiast ruszył do wyjścia, odpychając Arena z drogi.
To nie był Hill. Był tego pewien.
Spędził z nim tyle czasu podczas lekcji i podczas szlabanów, że
znał jego zachowanie. Nie mogło być mowy o pomyłce. Teraz
rozumiał jego dziwne zachowanie na polu walki. Teraz zaczynało to
nabierać sensu... Pojawiło się też wiele pytań. Coś tutaj
wybitnie nie pasowało. Czuł zresztą, że byli w to zamieszani
również pozostali uczestnicy z Ilvermorny.
***
Tom był wściekły. Pierwszy raz od
bardzo dawna, czuł się tak bardzo upokorzony jak dziś. Odkąd
dowiedział się, że jest czarodziejem nie zdarzyło się, żeby
leżał na ziemi i niczego z tym nie mógł zrobić. Ta bezradność
utrzymująca się do czasu podania antidotum była najgorszym, co
musiał znieść. Jego słudzy wyczuwali w jakim był nastroju.
Milczeli. Żaden nie starał się komentować tego co zrobił Aren.
Samopoczucie Toma pogorszyło się
jeszcze, kiedy doszedł do wniosku, że w zasadzie sam jest sobie
winny. Aren chciał mu przedstawić swój plan. Pamiętał... mógł
go wysłuchać... Plan był mimo wszystko dobry. Z drugiej strony
zdawał sobie sprawę z tego, że pewnie jednak starałby się Greya
powstrzymać od realizacji. Teraz wydało się kim tak naprawdę był
Aren. Jakie posiadał zdolności. Upadł projekt zwodzenia Benneta.
Nie będzie mógł już zielonookiego przed nim ochronić. Jego wzrok
przeniósł się na Abraxasa, który odwzajemnił jego spojrzenie.
Mrocznym szeptem, który zawsze powodował wzdrygnięcie się jego
sług, bo zwiastowało furię ich Pana, zapytał:
– Wiedziałeś o tym Abraxasie?
– Wiedziałem. To był dobry plan, a
uczestnicy Ilvermorny zawiedli. Nie było innego wyjścia... – po
tych słowach blondyn zgiął jedno kolano przyklękając. Czuł
napierającą mroczną magię Toma. Starał się z nią walczyć,
jednak po eliminacjach był wyczerpany. Nie miał dostatecznej siły.
Ten moment wybrał sobie Aren i wszedł do pokoju wspólnego
uczestników. Gorzej już naprawdę być nie mogło...
– Co ty wyrabiasz! Robisz mu krzywdę!
Jeżeli jesteś wściekły o to co zrobiłem, to chyba ja powinienem
być na jego miejscu, nie sądzisz? – warknął zielonooki chłopak
dopadając w kilku krokach blondyna i stając przed nim.
– Jest tak samo winny jak ty.
Współpracowaliście – warknął w odpowiedzi Tom, ale cofnął
odruchowo swoją różdżkę. Nie potrafił mierzyć nią w
zielonookiego.
– Owszem, ale pomysł był mój.
Przypominam, że chciałem ci go przedstawić, więc jeżeli
faktycznie musisz na kimś wyładować swoją złość, to proszę
bardzo. Zrób to na mnie! Bądź jednak świadom, że to jest również
twoja wina. Nie słuchasz mnie! Nigdy tego nie robisz! Myślisz, że
jesteś nieomylny? W takim razie muszę cię wyprowadzić z błędu.
Myliłeś się tym razem. Wasz plan zawiódł w każdym możliwym
aspekcie!
– Myślisz, że dlaczego starałem
się ciebie od tego odsunąć! Wykorzystanie eliksirów, zwłaszcza o
takim działaniu, było bardzo głupim posunięciem. Jak możesz być
tak krótkowzroczny, by nie dostrzec...
– A niby skąd mam do cholery to
wiedzieć, skoro nic mi nie mówisz! Od początku tak postępujesz.
Nie sądzisz, że inteligentni ludzie uczą się na błędach?! Ty
zamiast tego wolisz mnie trzymać od wszystkiego z daleka. Nie jestem
taki słaby!
– Nie? Nawet robiąc ten eliksir
potrzebowałeś pomocy. Sam nie potrafiłeś sobie ze wszystkim
poradzić. Powiedz mi, czy tak naprawdę jest to tylko i wyłącznie
twoja zasługa?! Jesteś słaby! – Tom czuł, jak ogarnia go coraz
większa wściekłość. Ten przeklęty upór i wszystko, co Aren
śmiał mu wypomnieć przy jego sługach...
– Dlaczego nie możesz mieć do mnie
choć odrobiny zaufania. Wiesz ile by to zaoszczędziło czasu?
Marnujesz go starając się mnie odsunąć od wszystkiego. Muszę
sobie jakoś radzić skoro głównego uczestnika nie obchodzi, czy
zostanę wyeliminowany, czy też nie. W dodatku sam mi groziłeś.
Jesteś najbardziej zarozumiałym, narcystycznym dupkiem, który
sądzi, że...
– Jeszcze tylko słowo Grey, a
bądź pewien, że gorzko tego pożałujesz... – warknął
Riddle patrząc na niego i coraz bardziej dając się ponieść
swojej złości na wszystkie gorzkie słowa z ust Arena.
– A co, może rzucisz na mnie
silencio? To byłoby bardzo wygodne rozwiązanie. Zrobimy z tego
tradycję. Kiedy tylko zacznę mówić na temat, który wybitnie ci
nie odpowiada, potraktujesz mnie tym zaklęciem. To pozwoli ci nie
słyszeć prawdy. Jestem pewien, że mało kto ma odwagę wygarnąć
ci wszystko prosto w oczy. Po mnie nie spodziewaj się takiego
zachowania – odwarknął Aren, mierząc się wzrokiem z
czerwonookim i kompletnie ignorując zbiorowe sapnięcie.
– Więc chcesz wyłożyć karty
na stół. Proszę bardzo Grey – użył z premedytacją
nazwiska Arena, bo zauważył, że kiedy nim się posługuje, sprawia
chłopakowi przykrość: – Zawsze starasz się udowadniać,
że jesteś lepszy niż cię postrzegają. Boisz się tego, że
znikniesz w moich oczach, gdy przestaniesz się wyróżniać. I
wiesz, właśnie tak się teraz stanie. Rujnujesz wszystkie moje
plany z tych egoistycznych pobudek.
– Więc nazywasz to egoizmem? W
takim razie kim ty jesteś Riddle? Nazywasz mnie tak, a tak naprawdę
zachowujesz się identycznie! Od początku chciałem się trzymać na
dystans. Raz za razem go niszczyłeś. I co, jesteś zadowolony z
tego co osiągnąłeś!? Masz moją całkowitą uwagę! Nie licz
jednak na zaufanie. Niby czym miałbyś sobie na nie zasłużyć?! Ty
naprawdę sądzisz że celowo wchodzę ci w drogę!?
– Więc czym Malfoy zasłużył
na twoje zaufanie? Wygląda na to że wystarczy być dla ciebie miłym
i pomagać ci przy twoich przeklętych miksturach, a jesteś gotów
skoczyć za tą osobą w ogień. Doprawdy całkiem niska cena. Godna
pożałowania... – wiedział, że to co mówi jest
bezpodstawne i nieprawdziwe. Nie mógł się jednak powstrzymać.
Przemawiała przez niego zazdrość, która kumulowała się w nim
przez ostatnie dni.
– Nie masz prawa tak o nim
mówić! Zwłaszcza ty... osoba, która nie ma żadnego przyjaciela.
Nikogo, komu mógłbyś zaufać, czy powierzyć ważne sprawy. Masz
tylko swoje sługi, w których tak naprawdę nie widzisz ludzi, tylko
pionki w twojej popieprzonej grze! Twoje życie musi być naprawdę
smutne Riddle – odpłacał pięknym za nadobne Aren, raniąc
go z taką samą siłą.
– Jest dokładnie tak jak
mówisz. Inni ludzie nie mają dla mnie znaczenia, póki robią to co
ja im mówię. Nie zaliczasz się do nich. Nie jesteś ważny.
Toleruję twoją obecność tylko dlatego, że jesteś uczestnikiem
Turnieju. Po nim mógłbyś zniknąć i w żaden sposób by mnie to
nie obeszło... – przerwał w tym momencie tyradę czując,
że powiedział za dużo. Aren kilka razy zamrugał oczami,
odwracając od niego wzrok. Nie chciał, żeby czerwonooki dostrzegł,
że niebezpiecznie zaszkliły mu się oczy. Tom jednak widział i od
razu pożałował tego co powiedział. W odpowiedzi usłyszał
jeszcze:
– Sądzę, że to wszystko co w
tej chwili mamy sobie do powiedzenia...
Po tych słowach Grey odwrócił się i
wyszedł na zewnątrz, a Tom sam nie wiedział co ma zrobić. Czuł
się okropnie. Wciąż przepełniała go złość za to wszystko co
usłyszał. Jednocześnie chciałby przeprosić za wszystkie
bezpodstawne oskarżenia i źle dobrane słowa. Rozmowa kiedy obaj
byli w takim stanie nie miała sensu. Znali swoje słabe punkty i
korzystali z tej wiedzy bez pardonu, wytykając je sobie bezlitośnie.
Odwrócił się w stronę swoich sług
i zauważył na ich twarzach zaskoczone miny. Jakoś im się nie
dziwił... po tym co usłyszeli... Swoją drogą jakoś dziwnie nie
potrafili wyjść z tego zaskoczenia i to wszyscy. To już nie było
normalne... O co mogło chodzić? To nie była pierwsza kłótnia z
Greyem o ile przypominał sobie ze strzępów tego co mu zostało w
pamięci. Skierował wzrok na Oriona, wychodząc z założenia, że
ten przynajmniej jak zawsze rzeczowo przedstawi sprawę. Black szybko
zorientował się o co chodzi, bo odpowiedział:
– Panie... nie wspominałeś, że
Aren jest również wężoustym... – po tych słowach Orion
pochylił lekko głowę w ukłonie, nie zauważając jak oczy Toma
rozszerzyły się w zaskoczeniu. Był tak zaangażowany w kłótnię,
że nie spostrzegł tego szczegółu. Musiał się upewnić.
Skierował wzrok na Mulcibera i rzucił legilimens. Kolejny
raz prześledził przebieg awantury. Znów słyszał te gorzkie
słowa. Zadowolony był tylko z jednego. Aren był odwrócony do
reszty bokiem i nie widzieli momentu jego słabości. Wyraźnie
zauważył, kiedy obaj przeszli na wężomowę. Z jednej strony mu
ulżyło. Reszta nie zrozumiała arenowych wyrzutów. Z drugiej
strony poczuł ponownie ucisk w sercu...
***
Aren poszedł prosto do biblioteki,
aktualnie jedynego pustego z pewnością miejsca. Jedni świętowali,
inni przeżuwali gorycz porażki, a jeszcze inni planowali już
zapewne odwet. Rzeczywiście. Było cicho i pusto. O to mu chodziło.
Jego wcześniejsza radość wyparowała. W pamięci przetwarzał
słowa Toma. W niektórych momentach czerwonooki nie mylił się.
Choćby w tym, że naprawdę był gotowy zrobić wszystko, żeby
przyciągnąć jego uwagę. Wyglądało jednak na to, że jego
wysiłki były bezowocne. Mało tego... Abraxas został ukarany...
odnosił wrażenie, że w zamian za niego. Tego nie przewidział.
Cały czas, który poświęcił na
doprowadzenie do tego, żeby ten eliksir się udał i zadziałał jak
trzeba, wydawał mu się w tym momencie zmarnowanym wysiłkiem.
Wiedział, że to było złe myślenie, ale teraz nie potrafił się
zmusić do innego. Zwycięstwo było niewątpliwym sukcesem,
wypracowanym wspólnie z Abraxasem, który zgodził się być
obiektem testowym, gdy Aren zdał sobie sprawę, że przez jego
odporność na niektóre składniki mikstury, sam nie będzie
odpowiednim testerem. Biedny Malfoy wiele razy lądował na podłodze,
albo łóżku, zanim Grey doszedł do końca pracy.
To był sukces... Pokazał Bennetowi,
uczniom Durmstrangu i Ilvermorny, sędziom i każdemu kto wątpił,
że jest kimś więcej niż mięsem armatnim skazanym na szybką
eliminację. Dla niego... był jednak nikim ważnym... tak przecież
powiedział. Powinien się wcześniej tego domyślić.
Był zły na siebie za to, co
powiedział do Toma. To było okropne. Nie potrafił utrzymać języka
za zębami po tym, co sam usłyszał na temat swojej osoby, To nie
powinno być usprawiedliwieniem. Był po prostu okrutny. Słowa
wypowiadał tak, żeby ranić. Oddawał to co dostawał. To było
złe. Czuł, że powinien przeprosić. Zamierzał to zrobić, kiedy
trochę obaj ochłoną. Tak, to była dobra myśl i trochę go
pokrzepiła.
Jego niezbyt przyjemne rozmyślania
przerwało znajome szuranie po podłodze. Dawno nie słyszał
poruszającej się Agresji, ale tego odgłosu nie dało się z niczym
pomylić. Ruszył w kierunku, z którego docierał odgłos, czyli w
stronę bariery oddzielającej starą część biblioteki. Zobaczył
księgę, a koło niej człowieka, który schylił się, podniósł
ją i oglądał właśnie uważnie z każdej strony. Agresja ku
zaskoczeniu Arena była cicha i spokojna. Szedł w tamtym kierunku,
dopóki nie natknął się na barierę. Aż sapnął z zaskoczenia.
Wniosek był jeden... tamta dwójka była po drugiej stornie. Jak to
było możliwe... jak to się stało, że ich widział? Pytania
przelatywały mu przez głowę, kiedy tak wpatrywał się w plecy
człowieka głaszczącego Agresję. Ten chyba wyczuł w jakiś
sposób, że jest obserwowany, bo powoli odwrócił się w stronę
zielonookiego chłopaka, który ponownie sapnął zdziwiony.
Rozpoznał tą osobę... dopiero po chwili był w stanie wydobyć z
siebie głos:
– Jak ty...? Jak ci się udało? Co
ty w ogóle tutaj robisz?
Człowiek trzymający Agresję
uśmiechnął się na jego słowa. Przeszedł przez barierę z księgą
w ręku, podając ją Greyowi.
– Zdaje się, że należy do ciebie.
Powinieneś o nią bardziej dbać Arenie – skomentował oględnie
stan tomiszcza, które zdawało się spać.
– Co ty tutaj robisz? Nie powinno cię
tutaj być... Powinieneś...
– To zabawne, bo to samo miałem
ochotę powiedzieć tobie. Powinieneś być ze swoimi pobratymcami,
którzy aktualnie hucznie świętują twoje zwycięstwo. Swoją
drogą, skoro już rozmawiamy, to muszę powiedzieć, że jestem pod
wrażeniem. To co zrobiłeś, było widowiskowe. W zasadzie właśnie
tego po tobie oczekiwałem. Nigdy mnie nie zawodzisz. Jak sądzę
pora na nas. Nie powinno nas tutaj być jak słusznie zauważyłeś...
Po tych słowach człowiek wyciągnął
ku niemu rękę. Aren nie zdążył nawet zareagować. Poczuł jak
nagle ogarnia go ciemność i stracił świadomość. Wcześniej
jednak poczuł się tak, jakby tonął w jakim dziwnym odczuciu
nostalgii płynącej z dotyku tej osoby.
***
– Mówię ci, on gdzieś tutaj jest!
Czuję go! – z wielkim przekonaniem mówiła Kasandra, okrążając
po raz kolejny arenę, z której wyczuwała silne wibracje. Mogły
zwiastować obecność tylko jednej osoby. Tej, której szukała.
Wieszczka skupiła się na sygnałach, starając się znaleźć jakąś
poszlakę. Wair podążał za nią wolnym krokiem nie mówiąc zbyt
wiele. Jak na niego było to dość dziwne. W końcu jednak zamruczał
w głębokim zamyśleniu:
– Jak to możliwe, że byłem tak
blisko i nic nie czułem. Siedzieliśmy niemal koło siebie.
– Sam wiesz, że jestem trochę
bardziej wrażliwa na te sprawy. Wiedziałam, że jest blisko, ale
nie do końca wyczuwałam gdzie. Nie rozumiem jednak, dlaczego czuję
te impulsy tak blisko samej przestrzeni przeznaczonej do walk...
Właśnie tutaj są ślady najbardziej wyraźne i... – przerwała
nagle. Poczuła znajomy tak jej, jak i jej towarzyszowi rodzaj magii.
Tym razem on też odczuł to wyraźnie, bo szybko rozejrzał się
wokół. Magia, której dotyku nie odczuwał już od tak dawna, że
niemal zapomniał jaka była. Po chwili niepewnie wyszeptał:
– Merlinie... On naprawdę wrócił... – wyszeptał niepewnie
mężczyzna, czując magię którą myślał że już zapomniał jak
wyglądała, jednak był w błędzie jej nie dało się zapomnieć.
***
Arena rozbudziło światło latarni
świecące mu prosto w twarz. Otworzył powoli oczy, przyzwyczajając
je stopniowo do tej jasności. Kiedy już to osiągnął, rozejrzał
się powoli zdezorientowany. Poznawał to miejsce, ale w zasadzie to
co tutaj robił? Jak się tutaj znalazł? Pytania mnożyły mu się,
kiedy tak patrzył na wejście do wioski Hogsmeade.
– Myślę, że ta okolica wydaje ci
się znajoma... – usłyszał za sobą głos człowieka z
durmstrangowej biblioteki.
– Jak ty... Dlaczego mnie tutaj
przeniosłeś? Kim ty w ogóle jesteś!?
– Wyczekuję tego dnia, w którym się
dowiesz kim jestem. Nawet nie wiesz z jaką niecierpliwością na to
czekam Arenie... Pewnie nie uwierzysz, ale zrobiłem to dla twojego
dobra... Jeśli tam byś został... jedyna ścieżka twojego losu
prowadziła prosto w stronę śmierci. Tak było najlepiej.
Zapamiętaj to... zacznij na nowo żyć swoim własnym życiem. To co
zostało ci zabrane, zostało ci zwrócone. Obyśmy nigdy nie musieli
się ponownie spotkać.
Po tych słowach człowiek zniknął, a
Aren stał zszokowany, czując szybko bijące serce. Czy to możliwe,
żeby... rozejrzał się uważnie wokół, drżąc lekko ze
zdenerwowania. Jego torba leżała niedaleko. Podszedł i zaczął
przeglądać znajdujące się w niej rzeczy. Było tam wszystko co do
niego należało. Zastanowił się chwilę i sięgnął drżącą
dłonią po różdżkę, szepcząc cicho:
– Lumos... – koniec różdżki
zapłonął jasnym blaskiem. Czyli było tak jak myślał. Wszystko
oznaczało również magię. Zresztą czuł ją w swoim rdzeniu i
żyłach. Nie było więc wątpliwości. Normalnie to wszystko
spowodowałoby, że czułby radość, ale nie teraz. Przepełniał go
głęboki niepokój.
Ruszył w kierunku wioski. Mijało go
coraz więcej osób. Niemal każda z nich rzucała mu dziwne
spojrzenia i po jakimś czasie doszedł do tego, że to pewnie ze
względu na jego specyficzny ubiór. Wszystko wyglądało dokładnie
tak samo jak wtedy... Jeżeli to był sen, chciał się obudzić.
Koniecznie. Musiał. To był koszmar. Potworny, męczący koszmar.
Jego podejrzenia potwierdziły tylko i przybiły ostatni gwóźdź do
trumny domysłów dwa znajome mu głosy, których nie słyszał od
bardzo dawna:
– Ronaldzie, musimy się pośpieszyć.
Harry pewnie się o nas martwi. Zresztą wkrótce będzie już cisza
nocna. Mówiłam, żeby odpuścić sobie Miodowe Królestwo, ale ty
jak zwykle musiałeś się uprzeć.
– Daj spokój Hermiono. Muszę
przecież jakoś pocieszyć Harry'ego! Książki tego nie zrobią...
Oh nie patrz tak na mnie!
Ukrył się natychmiast w ciemnym
zaułku, żeby go nie zobaczyli. Obserwował mijających tą uliczkę
swoich... przyjaciół. Wyglądali tak, jak ich zapamiętał. To był
koszmar, faktycznie nic innego jak... Zaczął coraz szybciej
oddychać. Serce coraz mocniej i szybciej łomotało mu w piersi.
Musiał uklęknąć, bo nie mógł już sobie z tym poradzić. Był
na granicy paniki. Nagle poczuł na ramieniu dłoń. Drgnął
gwałtownie i zerknął w górę. Stała przy nim starsza kobieta z
zatroskanym wyrazem twarzy. Zapytała:
– Wszystko w porządku chłopcze?
Bardzo źle wyglądasz. Jesteś blady...
– Wszystko w porządku proszę
pani... Mam jednak pytanie... może troszkę dziwne... Proszę mi
powiedzieć jaką mamy dziś dokładną datę. – poprosił cicho,
chcąc się jeszcze dodatkowo upewnić. Kobieta wyglądała na
zdziwioną, ale spełniła jego niekonwencjonalną prośbę
informując:
– Dziś jest piąty listopad 1995
roku. Jesteś pewien, że wszystko z tobą dobrze? Jeżeli chcesz,
mogę cię zaprowadzić do najbliższego magomedyka i... hej
chłopcze...
Zerwał się nagle, chcąc uciec z
tych czasów jak najszybciej i najdalej. Oczywiście zamiar był
irracjonalny. Nic nie mógł zrobić, ale nie był gotowy zmierzyć
się z tym, co go spotkało. Biegiem wrócił do miejsca skąd kiedyś
zniknął, a teraz powrócił i opadł na kolana, chowając twarz w
dłoniach z rozpaczy. Szeptał przy tym raz za razem:
– To nie może się dziać
naprawdę...
KONIEC
części pierwszej.
Tutaj chciałabym poprosić was drodzy czytelnicy odzew w postaci komentarzy, składający się jednak z czegoś więcej niż kilku zdań... Sądzę, że dostarczam wam tyle wątków, że naprawdę jest o czym pisać, zwłaszcza że udało mi się zakończyć pewien etap historii. I tutaj naprawdę proszę wszystkich by się ujawnili, zwłaszcza lwią część czytelników - widmo. Jest to zwieńczenie 5 letniej pracy na tym tekstem nad którym pracowałam ja jak i moja beta. Docierając aż tutaj zostaw po sobie ślad.
Część druga opowiadania zostanie opublikowana jesienią.