piątek, 25 stycznia 2019

Rozdział 36: Obosieczne działania

No to mamy i styczniowy rozdział, nie wiem co napisać więc krótko, jest zimno cały dzień najchętniej bym spała! O! :) Przynajmniej mogę aż jednej osobie odpisać na komentarz inaczej byłoby tu strasznie pusto w moich wywodach :P

Queen of the wars in the stars: W tym rozdziale również nie brakuje naszej dwójki, która skradła ci serce, oczywiście mowa o Beery'm i Cadanie. Tak, zdecydowanie ich do siebie ciągnie :). Przyznam że w następnej części twojego komentarz nieco się zgubiłam przez wyrazy dźwiękonaśladowcze nie będąc pewna do którego fragmentu się one odnoszą. Zakładam, że jednak była to sytuacja przy stole ^^  Dla czytelników, chyba każdy jest lepszą partią dla Arena od Roweny, biedna dziewczyna nie jest lubiana. Lubisz się uśmiechać? To dobrze, bo ten rozdział w sumie większość czasu pisałam szczerząc się do ekranu. Jak zauważyłaś w poprzednim tajemnice się zagęszczają czekając na swój kulminacyjny moment. Nie powinnaś się jednak martwić. Signum co prawda jest sporą układanką z wieloma elementami, jednak każdy w końcu znajdzie się na swoim miejscu tworząc pełny obraz :) Miłego czytania :*

Betowała: Matonemis




Rozdział 36: Obosieczne działania

Kasandra nie spodziewała się gości o północy i z niemałym zdumieniem przyjęła pukanie do drzwi o tej nieprawdopodobnej porze. Na wszelki wypadek zabrała różdżkę i dopiero wówczas ruszyła w stronę wejścia. Kiedy otworzyła, zaskoczenie spowodowało, że dobrą chwilę milczała.

Mężczyzna, który stał pod jej drzwiami był jej znany wyłącznie z gazet. Wieszczce zaświtało w głowie pytanie, co też ten osobnik może szukać pod jej drzwiami w środku nocy. Dopiero kiedy pierwsza reakcja minęła, gospodyni była w stanie zareagować jak na panią domu przystało, ale uprzedził ją gość kłaniając się lekko i mówiąc z uśmiechem:

– Jestem John Wair. Wybacz mi Kasandro, że niepokoję cię o takiej godzinie. Mam pewną sprawę, która nie może czekać...
Kobieta zmrużyła oczy w zastanowieniu na takie dictum i już po chwili zrozumiała o co w tym wszystkim chodzi. Bez słowa, gestem zaprosiła gościa do środka usuwając się z progu. Mężczyzna wszedł, zdjął płaszcz i z pełną swobodą zajął miejsce w fotelu koło kominka. Kasandra spokojnie już teraz obserwowała jego poczynania, więc ponownie się uśmiechnął i położył na stole kopertę patrząc na nią wyzywająco. Wieszczka bez słowa podeszła, sięgnęła po nią, ale zanim dotknęła wiadomości jej ręka została uchwycona i padły słowa:

– Moja droga, doprawdy nie sądziłem, że będę musiał się upominać. Nie sądzisz, że wypadałoby zaproponować mi chociaż szklankę wody? Miałem nadzieję, że docenisz mój gest. W końcu przecież tym razem postanowiłem być taktowny i skorzystać z drzwi. Uważam, że już samo to wymaga pochwały i nagrody.

– A nie sądzisz, że to podstawowe maniery, nie wymagające wyróżnień? Doprawdy, teraz wszystko jest dla mnie jasne. Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się dlaczego Wair stał się ostatnio tak bardzo aktywny w mediach i polityce. Myślałam, że wyszły ci już z głowy takie zabawy. Najwyraźniej myliłam się do tej sprawy. Z góry współczuję każdemu, kto wda się z tobą w jakiekolwiek interesy. To nigdy nie kończy się dobrze.

– Okrutna z ciebie kobieta. Pewnie dlatego tak bardzo cię lubię. Mamy ze sobą coś wspólnego. I bynajmniej nie chodzi mi o nasze wspólne interesy – mężczyzna uśmiechnął się bezczelnie, mrugając porozumiewawczo.

– Nie zgadzam się z tobą. Ja na przykład nie czerpię żadnej przyjemności z oglądania chaosu, jaki obecnie tworzysz. Merlin jeden wie w imię czego... Pomijając jednak ten wątek. Nie pojawiałeś się u mnie już od dawna, a rzadko przychodzisz mnie odwiedzać bez jakiejkolwiek przyczyny. Pozwól więc, że zapytam krótko… co tym razem przywiało cię do mnie?

– Jak ostro… Co do tworzenia chaosu moja droga, sama dorzuciłaś swoją cegiełkę. W obecnym stanie rzeczy... przeczytaj, a sama się dowiesz. Ja tymczasem poszukam czegoś do picia... – po tych słowach mężczyzna podniósł się z miejsca, udał się do kuchni i bez skrupułów zaczął systematycznie przetrząsać półki, szafki i inne co najmniej dziwne miejsca. Kasandra chwilę obserwowała jego poczynania, po czym zajęła się przytarganą przez niego wiadomością.

Wzięła do rąk kopertę i obejrzała uważnie. Była to informacja z Ministerstwa. Była opatrzona jej własnym imieniem, nazwiskiem, magicznie zapieczętowana i zabezpieczona. Rozerwała pieczęć słysząc niski syk zaklęć, kiedy odbiorca, czyli ona została rozpoznana. Przebiegła wzrokiem tekst i jej oczy delikatnie rozszerzyły się z zaskoczenia. Ponownie przeczytała list, potem jeszcze raz, a na koniec zdecydowanym ruchem umieściła go w kominku i ruszyła w stronę kuchni. Bez słowa minęła myszkującego mężczyznę, wyciągnęła jedną z dolnych szuflad do końca i sięgnęła do tyłu, wyciągając butelkę rubinowego trunku. Na ten widok oczy jej gościa zamigotały w zadowoleniu, a Kasandra tylko siłą woli powstrzymała się od jakiegoś niepochlebnego komentarza. Nie pytając, mężczyzna sięgnął po dwa kieliszki i wrócił z nimi na fotel przy kominku, umieszczając naczynka na stole. Wieszczka napełniła je aromatycznym trunkiem i zajęła swoje miejsce. Jej uciążliwy i łakomy na wino gość upił tymczasem łyk i z westchnieniem ukontentowania zamruczał:

– Wiesz, nie znam nikogo z lepszym gustem niż ty, jeżeli chodzi o dobór wina. Doskonałe... Swoją drogą odkąd przeczytałaś, jesteś jakaś milcząca. Mam nadzieję, że to tylko chwilowe. Potrzebuję twojej odpowiedzi już dzisiaj. Jako Wair jestem strasznie zajęty. Nawet nie przypuszczałem, że obrana przeze mnie rola będzie tak męcząca. Jedno jest jednak pewne. Ten polityk absolutnie nie ma gustu jeśli chodzi o wybór alkoholi. Cierpię na tym, bo muszę utrzymywać jego wizerunek, by nie wzbudzać podejrzeń. Jestem pewien, że to jest główny powód, dla którego ten człowiek wciąż jeszcze jest singlem... – mężczyzna ciągnął swoją wypowiedź, ale Kasandra właściwie go nie słuchała, zastanawiając się intensywnie. Na koniec spojrzała na niego i warknęła:

– To twoja sprawka prawda? – intruz przerwał swój monolog. Uśmiechnął się, co wyglądało irytująco nawet na obcej twarzy i spokojnie odpowiedział:

– Nie do końca. Ja tylko podałem podobnie jak inni luźną propozycję. W zasadzie nie spodziewałem się, że zostanie ona tak ciepło przyjęta. Kiedy już się to stało uznałem, że to doskonały pomysł i na poparcie rzuciłem kilka mocnych argumentów. Później to już była formalność. Pozostali kandydaci wypadli przy tobie tak blado, że nie było o czym mówić. Jak wiesz potrafię być niesamowicie przekonujący, a kiedy trzeba również czarujący… ciężko mi się oprzeć.

– Gdzie jest haczyk? Nie uwierzę, że postanowiłeś mnie zgłosić bez żadnego wyraźnego powodu… ani mi się waż kłamać jak przed chwilą – zagroziła rozeźlona kobieta. Rozbawiony wyraz twarzy jej uciążliwego gościa wyraźnie wskazywał, że mężczyzna nie przejął się groźbą, ale na swój sposób trochę okrężną drogą wyjaśnił:

– Tak rzadko się widujemy, a ty mnie tak traktujesz... Okrutna… będę jednak łaskawy skoro poczęstowałaś mnie tym wybornym winem. Przejdę do rzeczy. Mam solidne dowody, że On znajduję się już w Durmstrangu. Problemem jest to, że mam trudności, by go namierzyć. Dlatego potrzebuję twojej pomocy.

– I tylko z tego powodu zgłosiłeś mnie jako jednego z sędziów Turnieju? Jesteś niedorzeczny!

– Zmieniłabyś zdanie gdybyś go poznała. Nie był aktywny od bardzo dawna. Teraz wyraźnie czuję jego ruchy. Są jak mówiłem wyraźne, ale niezwykle subtelne. To powoduje kłopoty w poszukiwaniach. Jedno jest pewne… przeszedł do działania. Muszę go znaleźć nim zacznie naprawdę solidnie ingerować, a wszystko wskazuje na to, że tym razem nie zamierza być jedynie biernym graczem. Zgaduję, że wiesz jakie to będzie miało skutki i nie muszę tracić czasu na tłumaczenia.

– I jak niby mam ci wierzyć? Ostatnio chciałeś przecież unikać go tak długo jak się da. Teraz próbujesz mnie przekonać, że musisz go znaleźć. Co gorsza zamierzasz to robić moimi rękami. Jak niby miałabym tego dokonać?

– W taki sam sposób jak zrobiłaś to swego czasu ze mną. W pewnym momencie po prostu to poczujesz i będziesz to wiedzieć. Masz ku temu odpowiednie predyspozycje. Myślę, że przyda ci się jednak rada. On jest bardzo przebiegły i sprytny. Miej się na baczności, chociaż tego akurat chyba nie musiałem mówić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że nie pamiętam kiedy ostatnio się z Nim widzieliśmy. Pamiętam za to dokładnie, że nasze rozstanie nie było przyjemne. Sądzę, że będzie chciał się na mnie odegrać za tamten raz, lepiej więc wiedzieć gdzie się kryje.

– Co zrobiłeś, że doszło z Nim do awantury? Wiem doskonale, że jesteś najbardziej irytującym i wkurzającym osobnikiem, jednak znając waszą relację...

– To długa opowieść, a niestety nie mamy aż tyle czasu. Jeżeli to cię pocieszy… jako jeden z sędziów będziesz mogła zobaczyć swoich Przeznaczonych i obserwować jak im idzie poznawanie się. Czyż to nie jest kusząca oferta? Przy okazji będziesz miała możliwość spotkania się ze swoim podopiecznym. Ciężko nie zauważyć, że naprawdę polubiłaś tego chłopca… hmmm jak on ma teraz na imię... no tak… Aren. Czy może powinienem powiedzieć Harry… jak uważasz?

– Wierzę, że Aren – Kasandra z naciskiem wymówiła imię zielonookiego chłopaka – jest już inną osobą niż w momencie, kiedy tutaj przybył. Uważam, że Aren Grey i Harry Potter to zupełnie dwie różne osoby.

Po wygłoszeniu tego małego stwierdzenia wieszczka umilkła i zamyśliła się głęboko. Po chwili ponownie spojrzała na mężczyznę i niepewnie dodała:

– Jeżeli się zgodzę... Co z Gellertem? Teoretycznie jestem na jego celowniku i chyba niezbyt dla mnie bezpieczne jest takie eksponowanie się.

– Daję słowo, że włos ci z głowy nie spadnie. Przy okazji przyznam, że całkiem potężny z niego czarodziej. Zaintrygował mnie. Uwierzysz, że przejrzał mnie pod przebraniem? Wie, że John Wair nie jest obecnie tym za kogo się podaje. Czeka mnie z nim jeszcze kilka rozmów. To ja bowiem odpowiadam za kontakt z nim właśnie. Jest inteligentnym człowiekiem, a ja mam jeszcze kilka asów w rękawie. Więc jak Kasandro, wchodzisz w to?

– Co będę mieć w zamian? – rzuciła kobieta i niemal natychmiast przybrała kpiący wyraz twarzy na widok zaskoczonej miny mężczyzny. Po chwili ten ochłonął i na jego twarz ponownie wrócił uśmiech, kiedy oznajmił:

– No proszę! A jednak przychodzenie tutaj daje jakieś skutki! Małe szkolenia nie idą na marne. Gratuluję, chociaż jak się domyślasz byłem przygotowany na taki obrót spraw. W zamian dam ci kolejną wizję na temat dwójki Przeznaczonych, dzięki czemu poznamy ścieżki ich możliwych wyborów. Zobaczymy też, czy coś się zmieniło po ich dotychczasowych poczynaniach. Nie sądzisz, że jest to bardzo kusząca i hojna oferta? To będzie nagroda, ale najpierw musisz odnaleźć Jego. Mamy umowę?

Kasandra doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak bardzo unikatowa była to oferta. Widać było, że mężczyzna jest zdesperowany i niezwykle zależy mu na jej udziale w poszukiwaniach. Oczywiście starał się tego nie okazywać, ale znała go już na tyle, by było to dla niej jasne. Mogła pomóc, ale czy chciała? Zastanowiła się nad tym ponownie…

Obawiała się bezpośredniego spotkania tej dwójki, która przez tyle czasu unikała się jak ognia. Znając ich możliwości, efekty mogły być… nieprzewidywalne. Z drugiej strony jaka to różnica czy znajdą się sami, czy też za jej pośrednictwem. Skoro obaj ingerują w jakimś stopniu w Turniej, to i tak niewiele zmieni jej drobny udział. Były też inne minusy… choćby Gellert i jego ludzie.

Były też zyski z tego układu. Mogła się dowiedzieć czy Aren i Tom zmienili okrutną przyszłość. Riddle’a nie widziała od przepowiedni, a dobrze byłoby to zrobić. Była pewna, że kiedy Tom ją zobaczy, postara się z nią spotkać. Wtedy miałaby okazję przekonać się, jak wyglądają relacje chłopców z jego perspektywy. Rozmowa z Arenem też była plusem. Kasandra podjęła decyzję i odpowiedziała:

– Zgadzam się…

– W takim razie moja droga widzimy się w przyszłym tygodniu. Przyjdę z odpowiednim świstoklikiem, a tymczasem czeka mnie kolejne spotkanie. Tym razem wątpię, by poczęstowano mnie doskonałym alkoholem... rozumiesz… dosyć trudny osobnik. Do zobaczenia.

To powiedziawszy mężczyzna dopił kieliszek, przemieścił się do drzwi, założył płaszcz i wymieniając z Kasandrą kilka uprzejmych słów na pożegnanie wyszedł z domu. Kobieta wróciła na swój fotel zamyślona i nie patrząc sięgnęła do miejsca, gdzie jak pamiętała stała butelka z winem. Jej dłoń nie natrafiła na znajomy kształt, co wyrwało wieszczkę z rozkojarzenia. Spojrzała na stolik i skonstatowała z oburzeniem, że butelki nie było. Najwyraźniej ten paskudny, zapijaczony osobnik zabrał cały trunek. Kobieta przeklinając pod nosem intruza przemieściła się do sypialni. Nie pozostało jej nic innego jak położyć się spać.

***

Cały weekend spędził głównie w pracowni tworząc mikstury dla Samuela, inne eliksiry lecznicze i ten jeden, który musiał uwarzyć, by spróbować uleczyć Relina. Gdyby nie Abraxas, wspomagałby się pewnie tylko eliksirem odżywczym. Czasem wyruszał na spotkanie z Samuelem, by przekazać mu porcję eliksiru i sprawdzić stan chłopaka. Skontrolować, czy zastosowane już mikstury coś dają, może hamują martwicę. Jego częste wyjścia nie uszły oczywiście czujnym oczom Riddle’a, który kilka razy próbował go zatrzymać w celu rozmowy. Grey właściwie miał świadomość, że powinien rozmówić się z Tomem. Co prawda nie spodziewał się przeprosin, ale widział konieczność wyjaśnienia sobie pewnych rzeczy i dojścia do porozumienia. W końcu byli przecież drużyną i musieli tak czy inaczej współpracować.

Na tych licznych zajęciach i odsuwaniu w czasie rozmowy z Tomem, minął Arenowi weekend i nadszedł poniedziałek. Trzeba było wrócić na zajęcia i koniecznie znaleźć moment na rozmowę z Riddle'm. Aren zdecydował, że dobrym początkiem na takie dyskusje będzie poniedziałkowe śniadanie. Jako pretekst postanowił wykorzystać użyteczne informacje zebrane podczas spotkania z Roweną.

W jadalni Aren z niezłomnym postanowieniem zajął z premedytacją miejsce naprzeciw Toma, nalał sobie herbaty i podniósł wzrok na czerwonookiego chłopaka zaczynając:

– Mam informacje, które mogą nam pomóc uzyskać sojusz z Ilvermorny – tak jak przewidział zdobył uwagę wszystkich z grupy, Riddle jednak wciąż udawał, że jest zajęty posiłkiem i nawet na niego nie spojrzał. Grey nie przejął się tym, bo przecież spodziewał się, że pojednanie nie będzie prostą rzeczą i spokojnie kontynuował: – Rowena zdradziła mi, że Nessa byłaby skłonna zawrzeć z nami sojusz, ale musimy sami przekonać do tego Jamesa. One nie mogą tego zrobić, bo są główną przyczyną, że Hill znalazł się na Turnieju. Nie chciał tego, ale Watson zignorowała jego protesty i mimo to go wybrała. To dlatego ich relacje są takie jakie są, czyli ogólnie rzecz ujmując złe. To było zresztą widać od początku gołym okiem... – Grey przerwał nakładając sobie jedzenie i spod oka obserwując zamyślonego głęboko Toma. Riddle wreszcie przeanalizował uzyskaną wiadomość i uniósł wzrok na zielonookiego chłopaka, ale milczał. Głos zabrał Orion, starając się na rzecz ich Pana wybadać zamiary Arena:

– Jak zauważyliśmy James Hill stroni od kontaktu z ludźmi. Właściwie ze wszystkimi. Podczas zajęć z Durmstrangiem nie rozmawia ze swoim partnerem, oddając po prostu swoją część zadania. Jak współpracuje z tobą wiadomo. Swoich również trzyma na dystans, ograniczając kontakty do minimum. Szczerze wątpię, by dało się przekonać kogoś takiego jak on do współpracy tym bardziej, że jak mówisz nie znosi tego miejsca i samego Turnieju w szczególności.

Informacja o tym, że jeśli chodziło o Durmstrang Hill jednak cokolwiek robił, zezłościła Arena. Niechby chociaż tyle pracy wykonywał co tam, a życie byłoby dużo lżejsze. Był jednak plus, który Grey dostrzegał. James nie milczał w jego obecności. Mówił mało i oszczędnie, ale jednak. Najchętniej wytykał błędy nie oferując wyjaśnienia czy też rozwiązania, ale jak Aren zauważył, kiedy już o czymś wspomniał, to nigdy się nie pomylił. Inną formą wątpliwej współpracy były przepychanki słowne. O tych szczegółach jednak nie uważał za stosowne wspominać, natomiast nie zamierzał ukrywać tego, że rozmawiają:

– Nie wiedziałem, jak wyglądają jego stosunki z Durmstrangiem. Uważam jednak, że mogę spróbować przekonać go do współpracy, albo chociaż skłonić, by to przemyślał. Skoro to jest istotne dla nas, to… mam taką możliwość. Zdarza się nam porozmawiać. Myślę, że warto spróbować. Na pewno nie zaszkodzi.

– A co z Roweną? Skoro byliście na randce to w zasadzie można powiedzieć, że powinna być po naszej stronie! – wypalił niezbyt taktownie Avery i nagle skrzywił się z bólu. Jego niedyspozycję spowodował Orion, łupnąwszy go w nogę pod osłoną stołu. Na moment zapadła cisza, którą przerwał Aren:

– To nie była randka, przecież mówiłem. Zwykłe spotkanie. Nie doszukuj się rzeczy, których nie ma... Co sądzisz Tom o tej sprawie z Hillem? Mogę spróbować? – z reguły jak wiadomo nie pytał o zdanie, ale teraz było to wskazane, by jakoś złagodzić sytuację i wykazać dobrą wolę.

– Od kiedy obchodzi cię moje zdanie co do twoich zamierzeń?

– Czasem musi obchodzić. Chcąc nie chcąc jesteśmy drużyną. Nie sądzę żeby chęć pomocy była czymś złym. Tym razem chcę poznać twoją opinię.

– Ostatnimi czasy raczej nie miałeś chęci na rozmowy – Tom konsekwentnie wracał do swoich weekendowych prób przeprowadzenia rozmowy z Arenem. Reszta grupy w tym samym czasie pomyślała o ich utarczce w sprawie spotkania z Roweną. Aren zorientował się jednak o czym mówi Tom, ale nie chciał roztrząsać sprawy przy wszystkich, dlatego powiedział oględnie:

– Po prostu ostatnio jestem dosyć zajęty i...

– Jak sądzisz Aren, jak to wygląda w naszych oczach, gdy spędzasz tak wiele czasu z uczestnikiem Turnieju z Durmstrangu? W ostatnich dniach rzadko można było zobaczyć cię bez Relina. Spotykaliście się regularnie, również w jego kwaterze. Można dojść do wniosku, że robicie coś wspólnie, co próbujesz skrzętnie ukryć. Ostatnio wstajesz bardzo wcześnie rano i wymykasz się do szkolnej biblioteki, by powrócić jakiś czas później do swojego łóżka.

– Rzuciłeś na mnie cholerne zaklęcie śledzące?! Oszalałeś?! – w taki oto sposób pojednanie właśnie szlag trafił. Aren był wściekły, ale starał się jeszcze wytrwać chociaż chwilę.

– Ciężko zaufać osobie, która nie ma nic innego do zaoferowania prócz sekretów, nie uważasz? W porządku… mogę przystać na twoją propozycję, jednak mam warunek.

– Jaki? – warknął Grey, starając się uspokoić.

– Jeżeli uda ci się przekonać Jamesa do współpracy, co zaowocowałoby sojuszem z Ilvermorny, nie będę cię wykluczać podczas zadań. Żeby nie było niedomówień, wciąż uważam cię za wielką niewiadomą. Jeżeli jednak zawiedziesz, nie będziesz wtrącać się w żaden sposób w działania moje i Abraxasa podczas zadań i zaprzestaniesz tych niedorzecznych prób pomocy.

To stwierdzenie było niczym kubeł zimnej wody. Aren odczuł je jak uderzenie, ale nie pokazał tego po sobie. Skinął głową na znak zgody i zabrał się za posiłek. Jedno było pewne… nikt mu tutaj nie ufał. W dodatku okazało się, że był pod stałym nadzorem. Myśli kłębiły mu się w głowie. Czuł, że chyba zaraz wybuchnie, kiedy nagle poczuł na swojej ręce zaciśniętej na udzie inną ciepłą, uspokajającą dłoń. Uścisk był krótki, ale wiele mówiący. Otucha, którą w ten sposób uzyskał, nieco załagodziła buzujące emocje. Uśmiechnął się lekko upijając łyk herbaty. Abraxas mu ufał.

***

W okresie zimowym Opieka nad Magicznymi Stworzeniami odbywała się w specjalnie wyizolowanej części zamku, do której można było się dostać idąc wzdłuż jednego z korytarzy. Był częściowo odsłonięty, dlatego płaszcze stawały się nieodzownym elementem, kiedy trzeba było się na te zajęcia udać.

Aren zawsze właściwie lubił te lekcje, ale do czasu. Kiedy przyszło mu pracować razem z Jamesem, część przyjemności uleciała w niebyt. Zwierzęta nadal lubił, jednak pracy do wykonania było zazwyczaj na dwóch, a on musiał robić to wszystko sam, bo Hill nie raczył nawet ruszyć palcem. Robił to tak sprytnie, że kiedy nauczyciel patrzył, udawał zaangażowanie, które opuszczało go od razu, gdy tylko wzrok profesora przenosił się na inna grupkę. To było bardzo dokuczliwe i często kończyło się szlabanami celem dokończenia prac, dlatego Aren starał się już kilkukrotnie skłonić Jamesa do przyłożenia ręki do zajęć. Póki co na tym się skończyło.

Dzisiejszym tematem były gumochłony. Głównie dlatego, że zabrakło ich śluzu w pracowni eliksirów. Aren spojrzał nieprzychylnym okiem na leżącego na ławce grubego, brązowego robaka i skrzywił się na myśl, że trzeba będzie go dotknąć.

Zbieranie śluzu nie było jakimś wielkim wyczynem, jednak by pobudzić stworzenie do zwiększonego wydzielania, trzeba było głaskać je po bokach. Należało robić to dłonią, ponieważ na inny dotyk, na przykład jakimiś przedmiotami, stworzenia nie reagowały. Rękawice z jakiegokolwiek tworzywa nie wchodziły więc w grę.

Z jednej strony Aren nie zamierzał dostać znowu szlabanu z Hillem, ale z drugiej nie uśmiechało mu się dotykanie gumochłona. Rozejrzał się po klasie i miny innych, a zwłaszcza Abraxasa i Avery’ego trochę go pocieszyły. Westchnął ciężko i z niesmakiem powrócił wzrokiem do robaka. Jego rozterki przerwał głos Jamesa, który postawił obok zwierzęcia na ławce słój, do którego mieli odkładać pozyskany śluz:
– Radziłbym zacząć już teraz. Nie powinno to potrwać zbyt długo, więc tym razem chyba obędzie się bez szlabanu. Jednak by skończyć, wypadałoby chociaż zacząć.

– Poszłoby szybciej, gdybyś go głaskał, a ja pozbieram śluz, nie uważasz? – stwierdził cicho Aren, patrząc wyczekująco na Jamesa. Propozycję rzucił właściwie na wyrost, bo z góry znał odpowiedź, ale nie szkodziło spróbować.
– Nie – padła krótka i typowa odpowiedź, która ani nie zdziwiła, ani nie zdenerwowała Greya. Tak było w zasadzie od początku ich „współpracy”.

Szykował się kolejny szlaban, a Aren naprawdę nie miał już kiedy ich odbywać. Zwłaszcza teraz, gdy większość czasu spędzał w pracowni i na spotkaniach kontrolnych z Samem. Zagryzł lekko wargę ze złości, zahaczając wzrokiem ławkę zajmowaną przez Rowenę i Toma. Tam współpraca szła sprawnie i oczywiście Riddle wspaniałomyślnie wyręczał właśnie dziewczynę w niewdzięcznym zadaniu polegającym na głaskaniu robaka.

Powrócił po raz kolejny wzrokiem do ich stworzenia i podwijając rękawy podjął rozmowę decydując, że kiedyś musi zacząć realizować plan:

– Jak to jest, że pracując w parze z durmstrangczykiem potrafisz wykonać swoją część pracy. Natomiast kiedy masz współpracować ze mną, nie robisz nic. Chyba nie sądzisz, że pozwolę ciągle wykorzystywać się w taki sposób?

– Uwierz mi, robię ci przysługę. Gdyby nie moje uwagi na Runach, bylibyśmy w dosyć kiepskiej sytuacji. Nie zamierzam dostać Trolla przez twoją ignorancję.

– Moją ignorancję? I mówi to osoba, która nawet nie kiwnie palcem żeby cokolwiek pomóc.

– Wskazuję twoje błędy. To dostateczna pomoc.

– Oh, a w takim razie gdzie podziewa się twoja pomoc na tych zajęciach?

– Nie lubię magicznych stworzeń i wszystkiego co jest z nimi związane. Z tego właśnie powodu wolę ograniczyć kontakty do niezbędnego minimum. Ty wydajesz się mieć do tego rękę. Z tego powodu zostawiam pracę z nimi tobie… nawet jeżeli robisz to wolno i przez ciebie kończymy ze szlabanem.

Ostatnie słowa spowodowały, że Grey aż zaniemówił przerywając niewdzięczną czynność, którą wykonywał. Akurat przekładał śluz do słoja. Najwyraźniej James nie uważał, że to co robi, a raczej czego nie robi, stanowi jakikolwiek problem. Gdyby chociaż wyraził jakąś skruchę, powiedział że jest mu przykro, czy wysunął jakikolwiek argument, choćby i bzdurny, który by jego zdaniem nie pozwalał mu pracować na tych zajęciach. Nic, zupełnie nic. Arenowi ta absurdalna sytuacja przypomniała rozmowę z Tomem na śniadaniu, co tylko dodatkowo pobudziło jego i tak zszargane nerwy. Zacisnął pięści patrząc na adwersarza, który uśmiechnął się jedynie z politowaniem i rzucił z oburzeniem:

– Nie obchodzą mnie twoje cholerne powody nic nie robienia. Musisz być chyba pomylony jeśli sądzisz, że na przykład to co robię dzisiaj sprawia mi przyjemność. Nie mam zamiaru ciągle cię wyręczać. Nie mam też zamiaru zostać dziś na kolejnym, cholernym szlabanie z twojego powodu! Teraz twoja kolej na pracę…

– W takim razie kroi się jednak kolejny szlaban. Nie zamierzam dotykać czegoś tak obrzydliwego i...
Wypowiedź Jamesa została niespodziewanie przerwana mnóstwem mniejszych i większych drobinek śluzu, które wylądowały na jego twarzy i ubraniach, strzepnięte z dłoni Arena. Odruchowo sięgnął dłonią do policzka ścierając warstwę obrzydliwej substancji i spojrzał najpierw na swoją upapraną dłoń, a później na stojącego z wyzywającym wyrazem twarzy hogwartczyka. Zamrugał w zdziwieniu i zdecydowanym ruchem sięgnął po różdżkę. Nie zamierzał tego puścić płazem.

Nie docenił jednak Greya, który kopnął go pod stołem boleśnie w goleń. To wytrąciło Hilla z zamiaru ataku. Ból na chwilę przyćmił jego zmysły. To wystarczyło, żeby przeklęty drań złapał za rękę trzymającą różdżkę tymi swoimi umazanymi śluzem dłońmi. James skrzywił się i spojrzał w zielone oczy, które były teraz bardzo blisko jego twarzy. Zanim podjął jakieś działanie usłyszał:

– Nie mam zamiaru przepraszać, dopóki nie zaczniemy współpracować...

Palące, zielone spojrzenie sprawiało wrażenie, że może przejrzeć go na wylot. Coś w tym hogwartczyku bez magii sprawiało, że Hill czuł potrzebę ciągłej czujności. To była tak absurdalna sytuacja, że nie wiedział jak reagować. Z drugiej strony nie zamierzał odpuścić, podobnie zresztą jak przeciwnik, co było widać w jego zielonych oczach. Impas trwał przez dobrą chwilę, dopóki James nie postanowił odzyskać władzy nad różdżką.

Ocenił, że Aren jest od niego drobniejszy, więc wystarczy użyć ciut więcej siły i wyszarpnąć rękę. Zaskoczone spojrzenie Greya na gwałtowny ruch upewniło go, że chłopak chyba nie spodziewał się ataku. Oczywiście znowu się pomylił. Kiedy już, już miał rzucić jakieś zaklęcie, zielonooki zwyczajnie rzucił się na niego, przewracając ich obu na podłogę. Nokaut przyniósł Arenowi oczekiwany skutek. Różdżka wypadła z ręki Jamesa.

Uczestnik Turnieju z Ilvermorny odczuł w duchu pewien podziw dla swojego przeciwnika. Z drugiej strony z rozbawieniem i lekką ironią zorientował się, że żaden z nich nie potrafi się bić czysto fizycznie. Oczywiście nie przeszkadzało im to w niczym i obydwaj starali się zadać temu drugiemu jak najwięcej ciosów. Żaden nie zamierzał się poddać. Hill był silniejszy, ale Grey bardziej zwinny, więc ogólnie walka była wyrównana. W pewnym momencie Aren uderzył tyłem głowy w stół ich sąsiadów na tyle mocno, że mebel zachwiał się niebezpiecznie, ale nie to było kulminacyjnym momentem. Ze stołu, wprost na głowy bijących się spłynął cały zebrany przez sąsiedni zespół śluz, który widać wylał się z przewróconego słoja. To momentalnie wypłukało z obu bijących się wszelką wolę walki, a energię skierowało na niezbyt efektywne próby zrzucenia z siebie obrzydliwej substancji.

James Hill i Aren Grey! W tej chwili za mną!
Wzburzony głos nauczyciela nie zwiastował niczego dobrego. Obydwaj jednak posłusznie wstali z podłogi, słysząc rozbrzmiewające w całej klasie szmery komentarzy. Zignorowali je jednak nad podziw zgodnie i posłusznie ruszyli w stronę wyjścia.

W myślach Hilla trwało pewne zamieszanie. Tego właśnie chciał uniknąć w Durmstrangu… rozgłosu, uwagi, spektakularnych, zwracających uwagę wydarzeń. Nie spodziewał się jednak, że jego zamiary upadną za sprawą Arena Greya. Szedł teraz za przyczyną swoich niepowodzeń i zżymał się coraz bardziej, kurczowo ściskając różdżkę. Miał ochotę go przekląć. Byli już niedaleko wyjścia z klasy, kiedy James poczuł skierowany na siebie bardzo nieprzyjemny strumień mrocznej magii. To go troszkę otrzeźwiło i wybiło z myśli o rzuceniu klątwy. Nie obejrzał się w poszukiwaniu źródła tej magii. Wiedział do kogo należała i odczuł ją jako ostrzeżenie, również na przyszłość. Taki pokaz przesyłania mocy był imponujący. Nie zamierzał jednak ulegać presji. Nigdy nie robił niczego pod dyktando i tym razem również nie będzie inaczej.

***

To miał być dla Herberta całkiem przyjemny wieczór, spędzony w cieple kominka, na szerokim opisie kolejnej eksperymentalnie uzyskanej rośliny i ewentualnych pożytków, jakie miał nadzieję uzyskać. Po wielu niepowodzeniach, próbach i błędach udało mu się tarczownicę islandzką i jego eksperymentalny, trochę zmodyfikowany przetacznik leśny zmusić do współpracy.

Porost, roślinka bardzo odporna na warunki, porastająca różne tereny w tym skały i sięgająca zasięgiem po tereny arktyczne, dzielnie broniła się przed jakąkolwiek ingerencją. Beery uparł się jednak, ponieważ płucnik wykazywał cenne działanie lecznicze i magiczne.

Postanowił połączyć go z troszkę już zmienionym przetacznikiem leśnym, który mógł być stosowany jako roślina lecznicza, ale miał też inną nazwę, wyraźnie wskazującą, że ma również specyficzne własności magiczne. Ta sugestywna nazwa to urocznik. Ziele już trochę zapomniane, o którym jednak Herbert sporo dowiedział się z odpowiednich publikacji i stwierdził, że warto podjąć trud i spróbować wzmocnić jego działanie.

Miał przynajmniej taką nadzieję, że wzmocni działanie, bo roślina, którą uzyskał z połączenia tych dwu, dopiero osiągnęła wzrost i wiek, pozwalający na uzyskanie odpowiednich surowców i przeprowadzenie eksperymentów. Beery miał w tej chwili zaledwie osiem dorosłych już roślin, ale tylko jedną z nich przeznaczył na doświadczenia. Z reszty miał nadzieję doczekać się potomstwa i dopiero wówczas zacząć z nich korzystać. Wynikało z tego, że osiągnie to dopiero za jakiś czas.

Eksperymentalny szczep miał jasnobrunatną barwę, przypominającą kolor jaki ma porost w czasie suszy, ale jędrne, płożące się łodygi, łatwo ukorzeniające się na końcach. Z gęstych, rozwidlonych szeroko plech, wyrastały te właśnie łodyżki, które kwitły bladofioletowo, podobnie jak przetacznik. Beery był bardzo ciekawy, czy faktycznie będzie można wykorzystać tą roślinę, którą nazwał urocznikiem porostowym, jako odtrutkę, a może element odtrutki. Czy będzie dostatecznie mocna w tym działaniu. Czy da się ją zastosować przy rzucaniu uroków, zwłaszcza tych silnych. Był też ciekawy, czy przy tym potrzebna będzie część rośliny, a może przetworzony składnik, eliksir, czy też jeszcze inna rzecz. Interesujące było też, czy do działania, do pobudzenia, potrzebna była inkantacja, czy…

Idyllę przerwała czerwona koperta, która wypadła tuż pod jego stopy z kominka. Nie zwiastowała niczego dobrego. Otworzył ją bez zwłoki i ujrzał tekst zapisany znajomym pismem Cadana. Szybko przejrzał treść. Reid prosił, żeby jak najszybciej pojawił się w zachodnim skrzydle. Jeden z jego podopiecznych wywołał bójkę i należy tą kwestię natychmiast rozwiązać.

Zaskoczony Beery zmarszczył brwi w zastanowieniu, równocześnie składając zalegające na stole dokumenty. O kogo mogło chodzić? Szczerze wątpił, by chodziło o któregoś ze Ślizgonów. Prędzej postawiłby na jakiegoś Gryfona. Kiedy na stole zapanował już porządek, obrzucił wzrokiem opisywaną roślinę, w myśli obiecał jej, że zajmie się nią kiedy wróci i szybkim krokiem ruszył do wyjścia ze swoich kwater.

Niedomówieniem roku byłoby stwierdzenie, że był zdumiony tym, co zobaczył na miejscu. Aren i James stojący przy sobie, obrzucający się wzajemnie wściekłymi spojrzeniami i ociekający czymś, co wyglądało na śluz gumochłona, stanowili i śmieszny i żałosny widok. Herbert przez moment kontemplował ten obrazek, ale wreszcie nie wytrzymał i po prostu wybuchnął śmiechem z pełną świadomością, że nie jest to profesjonalne zachowanie. Oczywiście bardzo szybko usłyszał od Cadana:

– Czy ty nie możesz na Merlina choć przez chwilę utrzymać powagę?

Beery miał ochotę coś odpowiedzieć, ale w drzwiach pojawiła się Gina Mayers, opiekunka uczniów z Ilvermorny. Spojrzała na dwójkę winowajców i jej wargi również na moment zadrżały, jednak powstrzymała uśmiech. Widać było, że zdumiała ja obecność Jamesa. Po chwili rzuciła:

– Słyszałam, że poszło o bójkę... Jak do niej doszło?

– I tutaj mamy problem. Obydwaj milczą uparcie. Poza tym przypuszczam, że to co się stało nie przejdzie bez echa. Na pewno dojdzie do prasy, ale to późniejsza sprawa. Póki co jesteśmy tutaj, żeby przedyskutować odpowiednią karę dla tej dwójki.

– Patrząc na nich odnoszę nieodparte wrażenie, że już zostali ukarani – skomentowała widok obu chłopców Mayers, wyraźnie czując się niekomfortowo w obecności nauczyciela Obrony.
– Chyba nie chcesz, żeby uszło im to na sucho? – rzucił ostro Reid, ale szykujące się starcie słowne przerwał Beery:

– Cóż, skoro tak bardzo pragną mieć ze sobą bliższe kontakty... proponuję szlaban trwający aż do drugiego zadania. Dwa razy w tygodniu obaj będą się spotykali na wspólnych pracach. Ze względu na bezpieczeństwo Arena, James będzie musiał za każdym razem składać różdżkę u profesora Reida – powyższa przemowa wywarła piorunujący efekt na obu chłopcach. Szeroko otworzyli oczy i zamarli w osłupieniu, ale nadal nie pisnęli ani słowa. Herbert wiedział, że Aren na pewno będzie miał do niego pretensje, ale nie zamierzał staczać batalii o taką drobnostkę z Cadanem, którego byłoby bardzo trudno ugłaskać w takiej sprawie.

– Nie sądzisz, że to zbyt ostre? To wciąż tylko nastolatkowie. Bójki to normalna rzecz w ich wieku... – zaczęła przedstawicielka Ilvermorny, ale Reid przerwał jej oschłym tonem:

– Są uczestnikami Turnieju. To zobowiązuje. Jeżeli sądzisz, że to co powiedział Herbert jest ostre, to nawet nie chcę wiedzieć jakich środków dyscypliny używacie w waszej szkole – Mayers zamierzała chyba coś powiedzieć, ale uprzedził ją Beery:

– Sugeruję, by zadania wyznaczał profesor Reid skoro to nasi uczniowie sprawili kłopot. Jestem pewien, że znajdzie kreatywne zadania dla naszej dwójki. Chyba, że ma pani jakieś inne propozycje.

– W porządku, skoro tak przedstawiasz sprawy nie zamierzam oponować... Jednak...
– Doskonale! – przerwał jej bez zastanowienia Beery, biorąc równocześnie różdżkę Jamesa z biurka Cadana. Podał ją właścicielowi, który przyjął ją bez słowa i dokończył: – Czyli wszystko mamy ustalone. Przyjdźcie tu jutro po obiedzie w celu odebrania pierwszej części kary. Teraz radzę wam wziąć solidny, długi prysznic. Możecie odejść. Panią prosiłbym o przekazanie tych informacji profesorowi prowadzącemu Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. Osobiście chciałbym jeszcze uzgodnić kilka rzeczy z profesorem Reidem. Głównie chodzi mi o kwestię osiągnięcia zaliczenia przez jednego z moich podopiecznych, z którym mam problemy.
W ten sposób w miarę taktownie Herbert pozbył się z pomieszczenia zbędnych osób. Kiedy zostali już z Cadanem sami, odwrócił się z uśmiechem do Reida, zamykając go w uścisku. Nauczyciel Obrony spiął się nagle i usilnie próbował się wydostać z objęć, ale Beery zacieśnił tylko uścisk i z uśmiechem obserwował poczynania mężczyzny. W końcu Reid stracił cierpliwość i warknął tuż przy jego uchu głosem, od którego Herberta przebiegły całkiem przyjemne dreszcze:

– Co ty do diabła wyprawiasz?

– Wiesz, myślałam o tym by to zrobić od naszego ostatniego spotkania. Myśl pojawiała się za każdym razem kiedy cię widziałem. Nie mogłem przepuścić takiej sprzyjającej okazji jak ta tutaj – spokojnie zakomunikował Herbert, puścił Cadana i odsunął się o dwa kroki wstecz z lekkim uśmiechem obserwując reakcję mężczyzny.

– A wiesz o czym ja myślałem? O tym, kiedy w końcu zamierzasz podzielić się obiecanymi informacjami odnośnie Greya. Myślisz, że nie wiem dlaczego mnie zatrzymałeś? Doskonale wiesz, że dziś udaję się do Gellerta. Moja cierpliwość już się skończyła.

– Oh nie bądź taki… przecież już jestem, prawda?

– Streszczaj się, nie mam całego dnia.

– Dlaczego zainteresowałem się Arenem… to proste, bo nie może używać magii. Ten stan trwa już od dłuższego czasu, a jego sytuacja poprawia się minimalnie. W zasadzie łatwiej byłoby powiedzieć, że się nie poprawia.

– Nie mów tego, co jest oczywiste. Te dane zostały nam udostępnione zanim tutaj dotarliście. Właściwie to w dniu, gdy uczestnicy zostali wybrani.

– Owszem, oficjalna informacja jest właśnie taka, że Aren nie może używać swojej magii ze względu na klątwę, która została na niego rzucona przez nieznanego mrocznego czarodzieja. W rzeczywistości znamy personalia tego maga. Jak myślisz, kto byłby w stanie rzucić taką klątwę? Kto jest na tyle potężny, by móc czegoś takiego dokonać? – Herbert zadał te pytania uważnie obserwując Cadana i na koniec uśmiechnął się sugestywnie. Reid znieruchomiał na moment, chyba nawet wstrzymał oddech, a na koniec wypalił:

– Wiedziałbym!

– Naprawdę? Bo wychodzi na to, że w waszych szeregach nikt nie wie o powiązaniu Arena z Grindelwaldem. Teraz podstawowym pytaniem jest, dlaczego to przemilczał? Dlaczego zainteresował się właśnie tym na pierwszy rzut oka niepozornym chłopakiem?

– Prawdopodobnie z tego samego powodu co i ty. Jak widzę doskonale znasz ten powód.

– Niestety nie. Błagam nie rób takiej miny. Mówię prawdę! Skąd mam niby wiedzieć jaki potencjał czarodziejski ma Grey. Jaką ma moc magiczną. Kiedy przyszedł do Hogwartu już był w takim stanie jak teraz. Nie powiedziano nam skąd przybył, gdzie wcześniej przebywał i nie udało mi się tego odkryć. Ktokolwiek o tym wiedział, musiał mieć ogromne wpływy, bo z reguły nie jest takie proste ukryć coś w tak dokładny sposób. Zwłaszcza przede mną.
– Według ciebie co takiego posiada Grey, czego pragnie Gellert?
– Sam długo nad tym myślałem. Mam pewne podejrzenia. Dziwie się, że tak długo szukałem, bo odpowiedź miałem właściwie pod nosem – widząc uniesioną brew Reida dodał: – Nazwij mnie znowu po imieniu, to ci powiem…

– Słucham? Co ci strzeliło do głowy? Jakie znowu?

– To urocze, że nawet nie zauważyłeś. Wcześniej nazwałeś mnie po imieniu karcąc panią Mayers, chcę byś znowu to zrobił. Tak jak kiedyś.

– Nie bądź niedorzeczny. Nie zrobiłem tego.

– Owszem, zrobiłeś. I nie próbuj się upierać. Zawsze możesz potem przejrzeć swoje wspomnienia w myślodsiewni, skoro mi nie wierzysz. I jak będzie, powiesz… – przerwał czując różdżkę przy gardle i wzdychając ciężko. Po chwili skomentował: – Nic się nie zmieniłeś jak widzę. Kiedy zaczynam jakiś temat, który jest dla ciebie niewygodny obrywam zaklęciem, albo przynajmniej celujesz we mnie różdżką.

– Skończyłem grać w twoje gierki. Albo gadasz, albo się stąd wynosisz. Spróbuj powiedzieć cokolwiek innego, a uznam tą rozmowę za zakończoną.

Herbert nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, ale wiedział też, że Cadan faktycznie dotrzyma słowa. Tego wolałby uniknąć. Wzdychając odpowiedział:

– Aren jest geniuszem. Ma niezwykle błyskotliwy i kreatywny umysł. To może być powód. Być może jest to związane również z magią chłopaka. Nie wiem. Może dlatego została mu zabrana. Zadowolony?

– Musi być coś więcej.

– Nie ma. Pozostaje ci przeprowadzić swoje własne śledztwo. Dla mnie jest to trudne, ale dla ciebie powinna to być pestka, nieprawdaż? Prawa ręka została co prawda odcięta, ale zastąpiła ją inna...

– Wynoś się!

– Widzisz? I znowu to robisz… kolejne uniki. W końcu będziemy musieli się z tą sprawą skonfrontować. Prędzej czy później. Wiesz o tym doskonale. Chyba, że wcześniej zostanę zamordowany, co też trzeba wziąć pod uwagę. Istnieje takie zagrożenie odkąd tutaj jestem, nie sądzisz?

– Dopóki jesteś tutaj, nic ci nie grozi... – wyszeptał cicho Cadan, zaciskając kurczowo dłoń na biurku, o które się opierał.

– Coś mówiłeś?

– Pora na ciebie.

– Istotnie... – stwierdził ze słyszalną goryczą w głosie Herbert odwracając się i wychodząc.

Cadan trwał nieruchomo, wciąż jeszcze wpatrując się w miejsce, w którym niedawno stał Herbert. Cały czas czuł nikły zapach, pochodzący zapewne z mieszaniny jakichś odżywek dla roślin i znajomych mu z przeszłości perfum. Powtarzał sobie w myślach, że to przeszłość, że chyba nie zamierzał dotrzymać słowa. Dowiedział się wreszcie czegoś o Greyu i musi przekazać to Czarnemu Panu. Wiedział, że to zrobi, mimo że w tym momencie czuł to samo co wtedy, w przeszłości.

To niesprawiedliwe. Miało być tak prosto, Turniej miał pomóc w ich sprawie, a na razie wszystko się pokomplikowało wraz ze zmartwychwstaniem tego kretyna. Wierzył w to, że nazwał Herberta po imieniu. W myślach wciąż to robił. Musiał się zapomnieć. Czasami naprawdę chciał wrócić do tamtych czasów, kiedy beztrosko zwracali się do siebie, szukali kryjówek na potajemne schadzki, które kończyły się szybkimi pocałunkami i pospiesznym ubieraniem, by zdążyć na kolejne zajęcia. Uśmiechnął się lekko do tych myśli. Miał świadomość, że te czasy już nie wrócą. Tym bardziej, kiedy Herbert uświadomi sobie, że on nie dotrzymał słowa. Znowu.

***

Żaden z nich nie odezwał się ani słowem w drodze do pustej już klasy Opieki. Musieli tam wrócić po swoje rzeczy. Grey stwierdził w duchu, że daruje sobie ubieranie się w płaszcz, bo tylko go ubrudzi. Pochował do torby pergaminy ciesząc się, że nie ucierpiały, a później złożył okrycie i przerzucił przez torbę.

Zdążył jeszcze pomyśleć o tym jak to dobrze, że nikt nie próbował użyć magii, by oczyścić ich z tej okropnej substancji, kiedy kątem oka zauważył, że James skierował na siebie różdżkę, niewątpliwie w celu rzucenia zaklęcia czyszczącego. Aren z doświadczenia wiedział jaki będzie tego efekt, dlatego krzyknął:

– Nie rób tego!

Oczywiście nie poskutkowało. Hill rzucił tylko na niego zirytowane spojrzenie, mamrocząc zaklęcie czyszczące. Rezultatem był intensywny, przykry zapach, przypominający zgniliznę.

Intensywny odór niemal od razu wypełnił pomieszczenie, co pobudziło Arena do czynu. Energicznie się odwrócił i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Tam westchnął z ulgą, ale też zadrżał z zimna. Żeby nie zmarznąć przyspieszył kroku. Po kilku metrach zauważył, że coś zaczyna krępować jego ruchy. Zatrzymał się i przyjrzał ubraniu. Śluz pod wpływem zimna zaczął tężeć. Zaczął się także robić bardziej kruchy. To było interesujące spostrzeżenie, warte analizy. Grey odczepił od ubrania kawałek tej zestalonej substancji i rozkruszył ją w palcach. Okazało się, że taki nacisk wystarczył, by śluz zetrzeć niemal na proszek. W ramach doświadczenia oderwał kawałek ze swojej skóry i spróbował go podobnie rozdrobnić, ale tym razem nie uzyskał tak dużej miałkości substancji. Drobinki były większe i przypominały żwirek.

Znajomy zapach powiadomił go, że zbliża się James. Grey odruchowo skrzywił się w reakcji na niemiły zapach. Szybko to ukrył, ale zostało to zauważone i wywołało gwałtowną reakcję. Hill skierował na niego różdżkę i powiedział kpiąco:
– Czytałem, że współpraca polega między innymi na dzieleniu się. Będziemy współpracowali ze sobą dość długo. Myślę, że warto zacząć już teraz.
– Czekaj! Ty chyba nie zamierzasz... – nie dokończył nawet zdania, kiedy dosięgło go zaklęcie i otoczył dokuczliwy odór. Hill spokojnie schował różdżkę i mijając go dodał:
– Współpraca nie jest taka zła jak sądziłem.

Aren poczuł przemożną ochotę zamordowania Jamesa Hilla. Jak on śmiał. Po chwili stwierdził, że samo zabicie to za mało. Znowu chciał go uderzyć. Wrogim spojrzeniem obrzucił oddalającą się sylwetkę chłopaka z Ilvermorny, zacisnął pięści i ruszył za nim w stronę głównej części zamku. Kiedy dotarł do wejścia zauważył, że James opiera się nonszalancko o ścianę przy nim. Zaskoczyło go to i zmusiło do zastanowienia dlaczego nie wszedł do środka, gdzie jest ciepło. Nie pytał jednak o nic, tylko chwycił za klamkę i uchylił drzwi. Więcej nie było mu potrzeba do uzyskania odpowiedzi. Była przerwa i mnóstwo uczniów na korytarzu. Zamknął szybko wejście i oparł się o ścianę po drugiej stronie w podobnej pozie jak Hill. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Zimno nie pomagało i Aren szczękając zębami wycedził pod adresem drugiego chłopaka:

– Absolutnie cię nie znoszę.

– Sam widzisz. Współpraca pomaga. Mamy o sobie to samo zdanie.

Znowu zapadła cisza i trwała do momentu, kiedy wreszcie mogli wejść do środka. Aren dla zabicia czasu zajmował się analizą systematycznie zmieniającego się pod wpływem przedłużającego się zimna śluzu. Okazało się, że efekty były interesujące, choć wciąż obrzydliwe. Pokrywająca ubranie masa stawała się stopniowo coraz bardziej galaretowata. Pojawiły się w niej pęcherzyki wypełnione płynem, Musiał wyodrębniać się w ten sposób któryś ze składników śluzu. Po dłuższej obserwacji Aren doszedł do wniosku, że były to dwa rodzaje pęcherzyków, czyli przypuszczalnie substancji. Różniły się nieznacznie kolorem. Chłopak stwierdził w duchu, że będzie musiał przeanalizować zdobyte informacje w bardziej sprzyjających warunkach, bo aktualne pozwalały mu w zasadzie tylko na tyle.

Nadszedł wreszcie czas, kiedy mogli wejść do środka. Na korytarzach było już niewiele osób, ale kiedy tylko kogoś mijali nie obyło się bez śmiechów, zatykania nosa i szeptów, jeśli była to grupka osób. Szli szybko i w milczeniu. W pewnym momencie rozdzielili się bez słowa i każdy z nich podążył w stronę kwater swojej szkoły, marząc o jednym – długim, oczyszczającym prysznicu.

Grey dopadł wreszcie drzwi do pokoju wspólnego uczestników i szybko wszedł do środka. Ku własnemu zaskoczeniu zastał tam zgromadzoną całą grupę Toma z nim samym włącznie. Wszyscy jak jeden mąż odwrócili się w jego stronę. Avery już wziął wdech, bez wątpienia zamierzając skomentować to co widzi i czuje, ale Aren nie czekał i od razu warknął:

– Ani słowa! – ta ostra reakcja i wściekłe spojrzenie wystarczyły, by Edgar zrezygnował ze swojego zamiaru. Zielonooki chłopak nie zatrzymując się ruszył do swojego pokoju. Kiedy już chwytał za klamkę, zatrzymał go sarkastyczny głos Toma:

– Więc tak wygląda twoja współpraca z Hillem? Zaiste godne podziwu – Aren odwrócił się jak sprężyna i ociekającym kpiną głosem odpowiedział:

– Jak widzisz zbliżyliśmy się dosyć mocno do siebie. Nie mów, że nie zauważyłeś. To po prostu taka gra wstępna. Okładamy się pięściami, by mieć pretekst żeby się dotykać. Sam widzisz. Wykazujemy się kreatywnością, więc owszem jest to godne podziwu. Nasza współpraca przebiega doskonale Bez obaw. Następnym razem nie ingeruj i nie próbuj przerwać nam naszych prób porozumienia i momentów wspaniałej zabawy.

Po tym wystąpieniu Grey nie czekał, czy Tom zamierza jakoś odpowiedzieć, tylko błyskawicznie zniknął w pokoju w ostatniej chwili wyczuwając wzburzoną magię Riddle’a. Chciał tylko jednego. Pozbyć się tego paskudztwa, które stawało się coraz bardziej dokuczliwe.

***

Kolejne dwa dni upłynęły zadziwiająco spokojnie. Co prawda incydent na Opiece nie przeszedł bez echa i już tego samego dnia na kolacji był to główny temat rozmów i żartów, ale to było do przewidzenia i pewnie dlatego nie denerwowało tak bardzo Arena.

Jak zauważył tak on jak i James byli bardziej obserwowani podczas ich wspólnych lekcji. Ten fakt zmobilizował ich obu do skrzętnego ignorowania się nawzajem. Co dziwniejsze jednak zmieniło się też troszkę zachowanie Liama wobec niego. Unikał patrzenia, ograniczał swoje gesty i ewentualne słowa do absolutnego minimum. Wychodziło na to, że zaczął zachowywać się tak samo jak w stosunku do innych ludzi.

Aren z pewnym zdumieniem skonstatował, że lubi Collinsa i przykro mu było z powodu tych zmian. Liam był specyficzny, ale na pewno nie był złą osobą. Tego był absolutnie pewien. Coś z tym należało zrobić, ale jeszcze nie wiedział co.

Z Tomem również nie rozmawiał, bo nawet nie wiedział jak zacząć. Po ich ostatniej utarczce słownej czuł się trochę niepewnie. Wszystkie następstwa incydentu ze śluzem spowodowały, że Aren spędzał jeszcze więcej czasu w pracowni głównie po to, żeby zająć myśli czymś innym niż czerwonookim dupkiem. Zmartwione spojrzenia Abraxasa i Samuela powodowały, że od pewnego momentu Grey zaczął maskować przygnębienie uśmiechem. Z ulgą zauważył, że to działało.

Drugiego dnia po gumochłonowym zamieszaniu, kiedy sprawdzał stan Relina w jego pokoju, ten zaczął rozmowę:

– I jak to wygląda? Nadal postępuje tak szybko?
– Nie. Na szczęście udało się spowolnić postępy martwicy. Nie zmienia to faktu, że ciągle musisz brać eliksiry, które tłumią ból. Bez tego byłoby bardzo ciężko. Jedno jest pewne. Jeśli chodzi o zatrzymanie martwicy, nic więcej nie osiągnę. Wyczerpałem wszystkie możliwości. Pracuję teraz nad eliksirem, który jak mam nadzieję zniweluje chorobę, pobudzając magiczne komórki do odbudowy. Jednak...
– Jest jakiś haczyk? Zawsze musi być jakiś… Dawaj Aren, co gorszego może się stać?

– Zakładam, że ukończę eliksir za dwa dni. Do tego czasu… no dobrze… musisz… organizm musi zużyć i wydalić to co już pobrał z moich maści i eliksirów. Dlatego dziś zmniejsz dawki i jednych i drugich o połowę, jutro też, a pojutrze już niczego nie zażywaj.

– Podsumowując, będzie boleć. A jest jakaś szansa, że nie będzie?

– Owszem. W zasadzie przecież nie wiemy do jakiego stopnia zatrzymaliśmy martwicę. Może jest na etapie zastoju, albo w fazie cofania? Może nie będzie tak źle jak się spodziewam. Musiałem jednak o tym powiedzieć. Rozdzielę teraz eliksiry tak, żebyś brał odpowiednią ilość.

– Drobiazgowy jak zawsze. Jak już będzie po wszystkim, musimy koniecznie pójść do Atarium się napić. Przyda nam się nieco rozluźnienia.

– Jak sądzisz, Liam będzie mógł dołączyć?

– Błagam, powiedz że nie pytasz poważnie? – zaskoczony Samuel przyjrzał się twarzy Arena i po chwili wykrzyknął: – Na Merlina, ty mówisz poważnie! Skąd pomysł, by ta żywa marionetka dołączyła do nas?

– W zasadzie wytłumacz mi skąd u ciebie ta niechęć do niego? Jak wiesz jesteśmy partnerami na zajęciach i naprawdę współpracuje nam się całkiem nieźle. Liam co prawda jest trochę skryty i wycofany, jednak nie jest zły. Czasem wydaje mi się, że kiedy o nim mówisz wyolbrzymiasz.

– Aren… zdaję sobie sprawę, że chcesz widzieć w ludziach ich dobre strony. Uwierz mi jednak… w Collinsie tego nie znajdziesz. Obserwuję go od lat. Bezkrytycznie słucha rozkazów Evena. Zresztą… dam przykład. Jak myślisz, czyją sprawką było, że nasz trzeci uczestnik Turnieju, Logan Solberg znalazł się w obecnym stanie?

– Nie mówisz poważnie!

– Takie są fakty. Tutaj oczywiście nikt nie mówi o tym głośno. Pomysłodawcą był jak zawsze Evan, a przemyślał sposób realizacji i wykonał całą akcję Liam. Wright wyręcza się nim, a on słucha. Tak było od początku naszej nauki.

– To nie ma sensu. Przecież Evan sam wybrał Solberga, więc dlaczego miałby się go potem pozbywać? Co zyskałby na tym?

– Wright jest aroganckim, zadufanym w sobie bufonem. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że Logan być może przyćmi go swoimi umiejętnościami. Zresztą wierz mi, tak właśnie by się stało. Logan zawsze to ukrywał i nie afiszował się ze swoimi możliwościami, ale jest naprawdę silnym i zdolnym magiem. Z pewnością silniejszym od tego kretyna.

– W porządku, rozumiem. Powiedz mi jeszcze, gdzie w tym wszystkim jest Liam?

– Już mówiłem, ale powtórzę. Evan mówi co chciałby osiągnąć, a pomysłodawcą sposobów realizacji i wykonawcą zawsze był Collins. Zapytasz pewnie o dowody w tej sprawie. W swojej zwierzęcej postaci słyszałem ich rozmowę. Evan rozkazał Liamowi pozbyć się Solberga. Następnego dnia Logan był już w szpitalu zaatakowany w niewyjaśniony sposób i w nieznanych okolicznościach. W swoim stanie trwa do dzisiaj.

– Skoro wiedziałeś... Dlaczego nic nie zrobiłeś? Mogłeś go ostrzec.

– Owszem mogłem. Nie doceniłem Liama. Jeżeli mam być szczery nie sądziłem, że może być dla Logana jakimkolwiek zagrożeniem. Swoją drogą jak pewnie zauważyłeś nie traktuje się mnie tutaj jako osobę godną zaufania. Nie sądzę, by Solberg mi uwierzył. Zwątpiłem, nie zadziałałem i stało się inaczej niż przypuszczałem.

– Nadal czegoś mi w tym wszystkim brakuje... Dlaczego Liam słucha tego kretyna?

– Nie wiem. Prawdę mówiąc nigdy nie szukałem przyczyny. Zawsze byli razem odkąd pamiętam. W sumie, kiedy tak się zastanowić, przypomina to relację pan i sługa. Tutaj w Durmstrangu hierarchia ma ogromne znaczenie. Wright jest na jej szczycie, chwali się tym i wzbudza respekt. Jak myślisz, dlaczego? Collins zawsze zdążył przed jego wrogami i spiskowcami. Przyczyną większości przypadków i wypadków takich osób, spowodowana została różdżką Liama. Wystarczyło, żeby ktoś źle spojrzał na Wrighta, rzucił krytyczną uwagę, znieważył, następnego dnia zawsze był nieobecny na zajęciach i później okazywało się, że lądował w szpitalu. Nigdy, ale to nigdy nie widziałem na twarzy Collinsa jakiejkolwiek żywej, ludzkiej emocji. O nic nie pyta, nie dyskutuje, po prostu wykonuje zlecone zadanie. Właśnie dlatego go nie znoszę. Nie wiem jakim sposobem i z której strony zobaczyłeś w nim jakiekolwiek ludzkie cechy. Jakkolwiek by jednak nie było musisz na niego uważać.

– Skąd pewność, że to nie jest maska pod którą się ukrywa? Być może jest jakiś powód, dla którego tak się zachowuje?

– Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

– Być może powinieneś... – rzucił nieco kąśliwie Aren, ale Sam zignorował to mówiąc:

– Myślę, że będziesz musiał przyznać mi rację po pierwszym zadaniu. Wtedy się przekonasz.

– Dlaczego właśnie wtedy?

– To proste. Wright kazał Liamowi wyeliminować cię. Pozwól, że zacytuję „ Zrób to w jakiś spektakularny sposób. Chce widzieć minę dziedzica Malfoyów, gdy to zrobisz. Krew mile widziana, jednak pamiętaj o zasadach. Masz w tym już sporą praktykę.”
– Oh... to zaczyna mieć sens... – pomyślał na głos Aren, mając w pamięci zmianę zachowania Collinsa wobec niego.
– Nie wiem gdzie ty widzisz tu sens, ale na Merlina… Aren, musisz na siebie uważać!
– Powiedziała osoba, której życie zagrożone jest już teraz – rzucił sarkastycznie zielonooki chłopak, tym sposobem kończąc temat Collinsa. Teraz wiedział już więcej i mógł przedsięwziąć jakieś plany. Takie podejście z pewnością nie spodobałoby się Relinowi, dlatego nie było sensu kontynuować tego tematu.

Z pokoju Sama Aren poszedł wprost do biblioteki. Musiał nadrobić materiał z Obrony. Reid był niezwykle wymagający i nie odpuszczał nawet na moment. W drodze zielonooki chłopak natknął się oczywiście na Riddle’a ze świtą, ale nie został przez niego zaszczycony nawet jednym spojrzeniem. To spowodowało, że pozostali nie wiedzieli jak się zachować. Avery i Abraxas lekko się do niego uśmiechnęli, za to Lestrange wydawał się być wręcz zachwycony obecnym stanem rzeczy.

Arenowi zdecydowanie nie spodobał się za to wzrok Oriona, który obserwował go przez moment oceniająco. Najwyraźniej nadchodził czas na jakieś wyjaśnienia i prezentację planów z jego strony. Musiał jak najszybciej wyleczyć Relina. Wtedy będzie mógł przedstawić Tomowi i reszcie swój pomysł. Być może to sprawi, że odzyska trochę zaufania w tej grupie. Musiał je uzyskać, bo inaczej współpraca podczas kolejnych zadań będzie wyglądała bardzo marnie. Przecież miał już turniejowe doświadczenia. Wtedy mógł korzystać z magii, a i tak było niezwykle trudno.

Doszedł już do biblioteki. Ostatnio zawsze pierwsze kroki kierował do bariery w nadziei na powrót Agresji. Jak co dzień nie było jej jednak widać, ale nie rezygnował i kilka razy po cichu ją zawołał. Oczywiście nic to nie dało, więc ruszył między regały.

Odnalazł dział z książkami związanymi z Obroną przed Czarną Magią i wyciągnął te najpotrzebniejsze, które były mu niezbędne. Rozejrzał się za jakimś miejscem i niemal ominął wzrokiem umieszczony na uboczu, w zaciszu, niewielki stolik z dwoma krzesłami. Co ciekawsze jedno z miejsc zajmowała osoba, która była wdzięcznym tematem niedawnej rozmowy z Samem. Aren zastanowił się przez chwilę i w rezultacie podjął decyzję, że to doskonały czas i możliwość do rozmowy. Miejsce było ciche, a dział Obrony nie był za bardzo oblegany przez czytelników. To była doskonała kryjówka tak swoją drogą i musiał docenić kunszt Collinsa w tym zakresie.

Podszedł do stolika niezauważony. Liam był tak zajęty, że dopiero kiedy położył książki na blacie chłopak zareagował. Jego różdżka błyskawicznie pojawiła się w dłoni. Grey musiał przyznać, że to było naprawdę szybkie. W oczach Collinsa zauważył zaskoczenie i niedowierzanie. Po chwili siedzący chłopak opuścił swoją broń, chowając ją. To był na pewno dobry znak. Aren zerknął na to, czym przed chwilą zajmował się Liam i z zaskoczeniem zorientował się, że tamten pracował nad tym samym, czym sam planował się zająć. Zawsze uważał, że na pomoc Collinsa mógł liczyć tylko podczas lekcji. Wtedy chłopak bez słowa dopisywał do tego co miał już na pergaminie jakieś krótkie, uzupełniające uwagi. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że pora się rozmówić, więc spokojnie zaczął:

– Czy będziesz miał coś przeciwko, jeżeli się dołączę? Widzę, że pracujemy nad tym samym – wahanie w oczach durmstrangczyka wiele mówiło. Po chwili jednak Liam gwałtownie pokręcił przecząco głową, dając tym samym pozwolenie na zajęcie miejsca. Aren uśmiechnął się do niego, usiadł naprzeciw i otworzył pierwszą księgę, by odszukać informacje na temat zaklęcia Confundus. Musiał napisać i znać coś więcej niż tylko podstawy.

– Ja... to już jest zrobione. Znalazłem już wszystkie informacje, których wymagał profesor – powiedział cicho Liam, podając mu pergamin, by sam mógł zobaczyć, że tak jest w istocie.

Aren przejął tekst i przejrzał treść. Była to doskonale napisana praca, bogata w informacje, ułożona logicznie. Zdecydowanie różniła się od jego tekstów, które Liam jedynie sprawdzał, nanosząc małe poprawki. To było o wiele lepsze. Aren pokręcił głową w zdumieniu, ale w duchu przyznał, że podejrzewał już wcześniej, że tak właśnie się dzieje. Musiał to wyjaśnić, bo ze strony Collinsa taka rozmowa nadejdzie chyba za sto lat, a może i dłużej.

– Zawsze odrabiałeś zadane nam prace domowe, prawda? – lekkie skinienie głowy na potwierdzenie dało mu jasną odpowiedź i utwierdziło w przekonaniu, że coraz lepiej idzie mu odczytywanie reakcji tego chłopaka. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wychodzi na to, że obydwaj niepotrzebnie robiliśmy to samo. Poza tym działałeś na własną szkodę. Przecież to moja, gorsza praca była oddawana do oceny. Gdybyśmy oddawali twoje, wyniki byłyby dużo lepsze.

– Twoje prace nigdy nie są złe. Po prostu zbyt szybko próbujesz przedstawić główne tezy tematu i przechodzisz do meritum i końcowych wyników. Reid woli, kiedy każdy etap zaklęcia jest rozbierany na czynniki pierwsze. Trzeba je analizować dogłębnie, od pochodzenia poszczególnych składowych ich działania, czasu połączenia i tak dalej, a na koniec przedstawienia również swoich własnych wniosków. Myślę zresztą, że wiem skąd u ciebie taki styl pracy. Doszedłem do tego, kiedy obserwowałem cię podczas praktyki. Analizowałem twoje ćwiczenia z różdżką. Jesteś czarodziejem, który walczy intuicyjnie, doskonale przy tym kontrolując swoją moc. Doceniam to w tobie. Podczas tak prowadzonej walki nie musisz zastanawiać się nad kolejnym posunięciem i tracić na to cennych sekund. Nie zmienia to jednak faktu, że żeby zaliczyć przedmiot, musimy pisać prace pod gust i wymagania profesora, skoro praktykę mamy wyłączoną – w jasny, spokojny sposób przedstawił sprawę Liam. Widząc jednak rozszerzone ze zdziwienia oczy Arena spiął się nagle i już prawie zaczął się tłumaczyć i przepraszać za to, że się wymądrza. Uprzedził go jednak hogwartczyk mówiąc:

– To przypomina mi do złudzenia Eliksiry... Jestem zaskoczony, że tak dobrze mnie rozpracowałeś. To naprawdę niesamowite zwłaszcza, że zrobiłeś to tylko i wyłącznie na podstawie mojego machania różdżką. Masz rację. Zdecydowanie bardziej wolę skupiać się nad samą naturą zaklęcia i osiąganymi za jego pomocą efektami, niż analizować je dogłębnie, od momentu powstania. Wiesz, najbardziej cieszę się z tego, że powiedziałeś do mnie więcej niż trzy słowa. To chyba była twoja najdłuższa wypowiedź, którą słyszałem. Wciąż jednak nurtuje mnie pytanie, dlaczego dopiero teraz dowiaduję się o twojej pracy?

– Chciałem to zrobić wcześniej. Nie było dobrej okazji. A nawet jak była, to zawsze ktoś ingerował. W końcu rezygnowałem, nie chcąc się wtrącać...

– Teraz jest dobra okazja?

– Tak. Jesteśmy niemal sami i nikt nam nie przeszkadza. Nikt nie obserwuje ani ciebie, ani mnie. Pewnie wiesz o tym, że ciągle jesteśmy pod nadzorem członków własnych drużyn i pozostałych domowników. To raczej nie sprzyja dobrym relacjom...
Okazało się, że Collins jest bardziej spostrzegawczy i widzi więcej niż można by przypuszczać. Wyciąga też własne, doskonałe wnioski. Ciężko było zaprzeczyć temu, co teraz powiedział i Aren nawet tego nie próbował. Chłopak siedział cały spięty. Ściskał palce jednej dłoni drugą bardzo nerwowo, czasem rzucał szybkie, krótkie spojrzenia w tą, czy tamtą stronę. Grey widział to wszystko, ale nie do końca wiedział jak ma to odebrać. Po chwili zastanowienia postanowił grać w otwarte karty wychodząc z założenia, że obchodząc temat, klucząc i maskując, nigdy nie dojdzie prawdy z tą osobą. Poza tym niedomówienia mogą spowodować, że źle zostaną odczytane jego intencje, a przecież nie o to mu chodziło. Ostatnie słowa chłopaka sugerowały, że chciałby mieć z nim dobre relacje, więc była nadzieja, że się domówią. Należało prowadzić rozmowę otwarcie i powoli nie narzucając się nadmiernie, ale konsekwentnie:

– Czy czujesz się źle w mojej obecności? Może powinienem już pójść?

– Nie! To znaczy... tak! – szybko rzucił w odpowiedzi Liam i spuścił na moment wzrok w duchu klnąc na czym świat stoi, bo nagle zdał sobie sprawę, że jak zwykle dał odpowiedź nie taką jakiej by chciał. Była tak bardzo niejasna jak tylko się dało. Po chwili uniósł wzrok i spojrzał w twarz Greya. Lekko zmarszczone brwi wskazywały na to, że zielonooki chłopak próbuje wywnioskować co też on chciał powiedzieć tymi słowami. Liam bardzo, bardzo chciał, żeby Aren został. Doskonale mu się z nim rozmawiało. Grey dobrze go rozumiał, ale… Zawsze było to jedno ale… Evan. Odetchnął i spróbował ubrać w słowa swoje myśli, zdając sobie sprawę z tego, że pewnie jak zwykle nie da rady: – Nie powinieneś zachowywać się w ten sposób. Nie dla mnie...

– Daj spokój. Wiem, że podczas eliminacji będę twoim celem. Nie mam o to żalu, w końcu to Turniej. To normalne, że będziemy ze sobą rywalizować. Nie znaczy to jednak, że nie możemy utrzymywać dobrych stosunków poza starciami turniejowymi. Zwłaszcza, że do tej pory, jak wspomniałeś wcześniej, ciągle coś stało nam na drodze. Może w końcu odkryjmy i usuńmy tę przeszkodę? Tym razem jednak zróbmy to wspólnie. Tak samo jak wykonujemy nasze zadania podczas zajęć.

– Skąd ty...? No tak Relin... Wiesz o tym, ale nie rozumiesz. Nie mogę... jeżeli za bardzo się do ciebie zbliżę, a on to zauważy, każe mi... a ja wtedy... zrobię to... – widać było olbrzymi wysiłek jaki Liam włożył w próbę wyjaśnienia o co w tym wszystkim chodzi. Zdania wypowiadał niemal szeptem, ale Aren miał doskonały słuch. Po tym jak padły ostatnie słowa Collins chwycił szybkim ruchem swoją torbę, chowając pospiesznie książki i pergaminy. Wyraźnie miał zamiar odejść. Grey podjął decyzję i chwycił go za rękę, by go powstrzymać, mówiąc równocześnie:

– Jesteś pewien, że właśnie tego chcesz?

– Tak, puść mnie – Liam wpatrywał się w trzymającą go dłoń, ale się nie wyrywał. Znał dotyk tej ciepłej, uspokajającej dłoni i nie chciał, by przestała go wspierać i dodawać otuchy. Po chwili jednak zaczął znowu czuć to co zawsze. Chłód, który po tylu latach był mu znacznie bliższy niż ciepło. W odpowiedzi usłyszał:

– W porządku, nie zmuszam cię do niczego. Zanim jednak odejdziesz chcę byś wiedział, że mam coś co należy do ciebie. Znalazłem to po naszym pierwszym spotkaniu. Leżało na podłodze. Chcę ci to zwrócić. Przyjdź jutro podczas kolacji na taras, tam gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Ręka Collinsa automatycznie powędrowała w stronę szyi. Poczuł metaliczny dotyk łańcucha. Poszukał wisiorka i wyczuł pod palcami, że brakuje w nim głównej części. Przez chwilę zastanawiał się jak mógł to przeoczyć. Nawet nie zauważył, że brakowało pewnego elementu... Momentalnie zdwoił czujność, patrząc nieufnie na Arena, który tylko przewrócił oczami na jego zachowanie. To spowodowało, że całe napięcie uleciało z niego i poczuł się zdeprymowany i zagubiony. Nie był przyzwyczajony do takich reakcji i właściwie nie wiedział jak zareagować. Tymczasem Aren rzucił:

– Nie mam zamiaru cię szantażować. Chcę tylko znowu porozmawiać. Wtedy... – przerwał słysząc jakieś kroki i szybko dodał: – Lepiej już pójdę. Nie chcesz, by widziano nas razem. Jesteśmy umówieni.

Durmstrangczyk usiadł na powrót. Nie miał już teraz potrzeby opuszczania tego zacisznego kąta. Zamyślił się ponuro. Gdyby nie te wizje, wszystko byłoby prostsze. Najbardziej lubił wracać myślami do tej, gdzie byli razem z Arenem. Śmiali się radośnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Nie widać było żadnych masek, murów, ukrywania odczuć, żadnej fasady. Kolejne wizje pokazywały, że doprowadzenie do ziszczenia się tego obrazu nie było proste.

W każdej ze swoich wizji dotyczących zielonookiego czuł się szczęśliwy i zdeterminowany jak chyba jeszcze nigdy w całym swoim życiu. Testując go wpadł nieoczekiwanie we własną pułapkę, krzyżując ich ścieżki razem. Teraz już nic się nie da zrobić, były ze sobą bardzo mocno związane. Dlaczego się tak stało, trudno było pojąć. Może dlatego, że Aren był inny niż ludzie naokoło. Może dlatego, że on sam był tak bardzo inny od reszty ludzi, a Grey jako pierwszy włożył wysiłek w to, żeby go rzeczywiście poznać. Nie chciał, żeby Aren odszedł, ale i tak zrobił odwrotnie nie wiadomo dlaczego. Sam siebie nie rozumiał do końca i tych sprzeczności, które kłębiły się w nim cały czas.

Nigdy wcześniej nie próbował wywołać wizji bez żadnego materialnego impulsu. Postanowił spróbować tego teraz. Chciał zobaczyć znowu coś z przyszłości. Skupił wszystkie swoje myśli na Arenie, wspomnieniach z nim związanych, a nawet dotyku. Nie wiedział jak długo to trwało, ale nagle w jego głowie pojawił się bardzo krótki przebłysk, trwający dosłownie kilka sekund.

Pierwsze co zauważył, to przerażony Aren, który patrzył na coś w oddali, biegnąc w tamtą stronę. Po chwili oberwał klątwą. Odwrócił się w stronę swojego oponenta, patrząc rozszerzonymi przypuszczalnie z bólu oczami i zgiął się w pół, wypluwając sporo krwi. Niedługo potem upadł na kolana, kolejny raz krztusząc się własną krwią. Na koniec przewrócił się, ale do samego końca nie odwracał wzroku od osoby, która doprowadziła go do takiego stanu. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Liam widział w jego oczach troskę o osobę, która rzuciła zaklęcie. Wizja rozpłynęła się i te kilka chwil wystarczyło, by jego serce wypełniło się prawdziwym strachem. Takim, jakiego jeszcze nigdy nie czuł. Bał się, że to on mógł być tym, na którego patrzył w wizji Aren. Nie chciał nim być. Nigdy.

***

To było mniej eliksiru tylko o połowę, ale robiło sporą różnicę. Czuł ból, ale był to ból do zniesienia. Jasne jednak się stało, że musi zmobilizować swoje siły, bo bez tego odczucia się nie obejdzie. Dziś było już marnie, ale duchowo musi przygotować się na dzień jutrzejszy, kiedy będzie jeszcze gorzej.

Podczas zajęć czuł na sobie monitorujący go na odległość wzrok Arena. Nie okazał nic po sobie, nie chcąc dokładać zielonookiemu chłopakowi zmartwień. Dość miał już na głowie. Żeby uspokoić obawy Greya, dyskretnie uniósł kciuk do góry, co miało przekonać hogwartczyka, że wszystko jest w porządku. Przy tej okazji Samuel zauważył, że Liam uważnie przygląda się Arenowi zaciskając kurczowo dłoń na piórze. Mimo tej krzyczącej wręcz, jeśli o niego chodziło emocji, twarz Collinsa pozostawała nieruchoma i taka jak zwykle. To był niepokojący sygnał. Wyraźnie było widać, że Collins się przed czymś powstrzymuje.

Sam poczuł niepokój. Obawiał się o bezpieczeństwo Greya, ale aktualnie nie był w stanie nic zrobić. Ledwo mógł myśleć o czymś innym niż ból. Pozostało mu tylko żywić nadzieję, że marionetka postąpi zgodnie z życzeniem swojego pana i zrobi krok dopiero podczas eliminacji. W zasadzie najlepiej byłoby wyprzedzić to co miało nadejść:

Po skończonych zajęciach odetchnął i udał się w kierunku swojego pokoju. Pod drzwiami zastał Arena z płaszczem przewieszonym przez rękę. Uśmiechnął się lekko, wpuszczając gościa. Sam wszedł i bez komentarza z ulgą opadł na łóżko, czując po chwili dłoń Arena na czole. Cokolwiek Grey wyczuł nie skomentował tego, tylko powiedział:

– Niestety, mam teraz szlaban. Poradzisz sobie?

– Póki co jest całkiem nieźle. Sądzę, że uda mi się zasnąć. Spokojnie, nic mi się nie stanie. Poza tym wkrótce będzie ostatnia porcja, więc na początku będzie lepiej. Bardziej się martwię o twój szlaban z Hillem szczerze mówiąc.

– Już mówiłem, że będzie bez różdżki, więc nic mi z jego strony nie grozi.

– Z pogłosek wynika, że to była ponoć całkiem wyrównana walka. Szkoda jednak, że sam nie chcesz się podzielić szczegółami.

– Bo tak naprawdę nie ma o czym mówić. Pamiętaj, by wziąć ostatnią dawkę o wyznaczonej godzinie. Nie jestem pewien, czy uda mi się przed kolacją do ciebie zajrzeć. Ciężko przewidzieć ile czasu zajmie mi ten szlaban z Hillem. Po nim muszę jeszcze coś załatwić. Obiecuję jednak, że wieczorem, przed ciszą nocną wpadnę sprawdzić jak się masz.

– Czuję się rozpieszczany. Gdyby nie okoliczności, czułbym się jak w niebie. Co będziesz robić na szlabanie? Od rana unikasz tego tematu. Nie zasnę jeżeli mi nie powiesz.

– Jesteś takim utrapieniem... W porządku! Będziemy usuwać toksyczki, które postanowiły zrobić sobie kolonię na jednej ze ścian menażerii, w której trzymane są abraksany.

– Merlinie, poważnie!? – Samuel zaczął się śmiać jak opętany, a kiedy już się uspokoił dodał: – doprawdy, profesor ma jednak poczucie humoru. Nie spodziewałem się tego po Reidzie!

– Wierz mi, doskonale wiem kto ma takie poczucie humoru i kogo za to obwiniać. A przynajmniej kto był pomysłodawcą szlabanów. O tym jednak później. Lepiej postaraj się teraz zasnąć. Koniecznie zjedz posiłek, ale pamiętaj, coś lekkiego. Do zobaczenia.

Aren szybko opuścił pokój Samuela, ubierając się po drodze i kierując się w stronę południowego wyjścia z zamku. Na progu czekali już na niego profesor wraz z Hillem, który rzucił mu krótkie spojrzenie. Reid spojrzał na kieszonkowy zegarek i Aren przez moment poczuł panikę w sercu na myśl, że może jednak się spóźnił. Na szczęście nauczyciel nic o tym nie wspomniał od razu przechodząc do rzeczy:

– Tutaj macie rękawice, by toksyna was nie dosięgła podczas sprzątania. Klatka do której macie zebrać te szkodniki znajduje się niedaleko, więc je tam dostarczcie. Miejsce, gdzie stworzyły kolonię ma być wyczyszczone. Kiedy już się z tym uporacie, wróćcie do mnie, żeby dowiedzieć się o terminie waszej następnej kary. Wtedy też oddam różdżkę pana Hilla. Czy to jasne?

Obydwaj chłopcy skinęli głowami, a Aren odebrał pakunek z odzieżą ochronną. Reid po prostu odszedł. Grey nie patrząc nawet na Hilla otworzył drzwi, by wyjść na zewnątrz. Szybkim krokiem skierował się w stronę menażerii idąc udeptaną ścieżką. Wbrew pozorom budynek był dość oddalony od zamku i nim doszli do niego, porządnie zmarzł. Nie znosił zimy, a ta tutaj była jeszcze gorsza niż w Hogwarcie. W jakimś małym stopniu pocieszające było, że prawdopodobnie James czuł to samo. Przecież nie miał jak rzucić na siebie zaklęcia ogrzewającego, chyba że potrafił posługiwać się magią bezróżdżkową. Kiedy doszli wreszcie na miejsce Aren rzucił na niego okiem i ocenił, że jednak nie, bo James był tak samo przemarznięty jak on sam.

Nigdy nie był w tym miejscu, ale już mu się podobało. Zostało tu rzuconych szereg naprawdę potężnych zaklęć ogrodniczych. Pora roku zatrzymała się na wiośnie. Miło było widzieć zieleń. Oczywiście Aren widywał ją częściej, choćby w kwaterach Beery’ego. Rozglądał się zaciekawiony.

Budynek na zewnątrz nie wyglądał na obszerny, ale w środku sporo było rosnących drzew i krzewów liściastych. Poszycie było gęste, w dużym stopniu trawiaste, ale widać tam też było rozmaite zioła i krzewinki, gdzieniegdzie leżały pojedynczo, czy w gromadkach mniejsze i większe kamienie, a nawet niezbyt wysokie skałki. Teren był pagórkowaty. Najwyraźniej odtworzono tu środowisko, w którym w naturze żyją abraksany. Odwzorowanie było perfekcyjne, włączając w to szum wiatru i odgłosy ptaków. Nie było za to widać ani wspomnianych ptaków, ani też owadów, których można by się spodziewać.

Aren posuwał się do przodu, słysząc za sobą kroki, aż doszedł do sporej zagrody, w której bytowały zwierzęta. Wszystkie w tej chwili ciekawie przyglądały się im, dużymi, czarnymi oczami. W ogólnym zarysie bardzo przypominały konie o szarej, opalizującej sierści i bujnej grzywie i ogonie, również w odcieniu szarości. Aren czytał gdzieś, że przestraszone emitowały tuż przed ucieczką silną falę magii, która paraliżowała większość agresorów. Do eliksirów używało się włosów z ich bujnych grzyw i ogonów, ale w tej chwili zielonooki chłopak nie mógł sobie przypomnieć jakich.

Zresztą na ten moment było to mało ważne. Uśmiechnął się nostalgicznie, przypominając sobie samicę graniana, którą próbował dawniej ratować. Do głowy przyszło mu, że gdyby miał wówczas posiadaną teraz wiedzę i umiejętności to kto wie, może dałby radę.

– Jakie jest nasze zadanie?

– Profesor ci nie powiedział? – sapnął zaskoczony Aren. Równocześnie wyobraził sobie minę Jamesa, gdy tylko dojdą do miejsca, gdzie bytowały sobie toksyczki. Niedługo potem odkrył już to miejsce i skinął na Hilla, wskazując mu kolonię. Ten spojrzał z niedowierzaniem na kilkanaście dość dużych ślimaków i więcej nawet mniejszych, które kreśliły na ścianie interesujące wzory swoim różnokolorowym śluzem tworząc całkiem ciekawe malowidło.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że mamy mieć do czynienia z tym...

– To toksyczki, ślimaki olbrzymie. Ich śluzu czasami używa się do eliksirów, ale także do tępienia szkodników ogrodowych. Jak zauważyłeś wydzielina zmienia kolor gdy pełzną. Mamy je przenieść... – rozejrzał się po okolicy, po chwili dostrzegając klatkę, gdzie były pozostałe i pokazując ją drugiemu chłopakowi dokończył: – właśnie tam i wyczyścić bałagan, który zrobiły na ścianie. Musimy pracować w rękawicach. Ich wydzielina nie jest co prawda jakoś bardzo toksyczna, ale jeśli dłużej pozostanie na skórze spowoduje silny świąd, pieczenie, a na końcu nawet mogą powstać bolesne pęcherze wypełnione ropą...

Aren szybko zastanowił się jakby śluz ślimaków zadziałał na niego, bo jak dotąd z Beerym testowali toksyny, stosując je tylko wewnętrznie. Nie był to jednak dobry czas na eksperymenty. Czekało go przecież leczenie Relina.

– Wspaniale. Kolejne obcowanie z obrzydliwymi rzeczami… jakby twoje towarzystwo nie było wystarczające. Jest jakaś szansa, że nie będę musiał tego w ogóle dotykać?

– Od kiedy interesuje cię moje zdanie?

– Nigdy mnie nie interesowało. Zapewniam. Na chwilę obecną muszę jednak troszkę zmienić podejście choćby dlatego, żeby ponownie nie dostać czymś oślizgłym po twarzy. Masz dokładnie taką samą minę co wtedy. Wolę tego uniknąć.
– Być może byłaby inna, gdybyś po raz kolejny nie chciał zwalić całej roboty na mnie. Wierz mi lub nie, już na to nie pozwolę, choćbym miał wziąć całego toksyczka i cisnąć ci nim w twarz. Jestem ciekawy jaki byłby wtedy kolor jego śluzu – aż się uśmiechnął do tej wizji, widząc nienawistne spojrzenie Jamesa.

Zaczęło mu się robić za ciepło w tych wszystkich warstwach ubrań, więc po prostu je zdjął, nakładając równocześnie rękawice. James póki co nie wykonał żadnego ruchu, patrząc ze skupieniem na ślimaki i ściskając dłonie w pięści. To przypomniało Greyowi reakcję Rona na pająki w momencie, kiedy było ich zaledwie kilka. James był bardziej opanowany i zdecydowanie lepiej się krył, ale podobieństwa i tak dało się zauważyć. Aren postanowił sprawdzić, czy jego domysły są słuszne i podszedł do ściany odrywając jednego ślimaka. Trzymając go za skorupę zrobił krok w stronę Hilla, który momentalnie odsunął się nie patrząc na trzymającego stworzenie, tylko na toskyczka w jego dłoni. To właściwie wyjaśniało wszystko i Aren nie zamierzał gnębić dłużej Jamesa, dlatego zaproponował:

– Dobrze, wobec tego zajmę się przenoszeniem ich do klatki, a ty usuwaniem śluzu. Szczotka jest długa, więc w zasadzie nie będziesz musiał niczego dotykać. Czy to ci odpowiada?

– Skoro nalegasz… choć twoja praca jest zdecydowanie łatwiejsza – zielonooki chłopak już miał coś powiedzieć, ale Hill go uprzedził i dodał szybko: – lepiej się pospiesz z tymi ślimakami.

Aren przewrócił tylko oczami na takie dictum, a po chwili uśmiechnął się z rozbawieniem. Kto by pomyślał, że słabym punktem Jamesa Hilla są niepozorne mięczaki. Nie chcąc tracić czasu zabrał się za przenoszenie toksyczków zauważając, że James również się rozebrał z ciepłego okrycia, napełniając wiadro wodą. Wyglądało na to, że jednak tym razem postanowił wziąć się za pracę.

***

Obserwując hogwartczyka James doszedł do wniosku, że być może pomylił się w pierwszej ocenie tego chłopaka. Jak na ironię miał z nim o wiele częściej do czynienia niż by chciał. Początkowo przecież planował go po prostu ignorować. Zdawał sobie sprawę, że jest częściowo winny temu, co się wydarzyło. Co prawda nadal oceniał Greya jako żałosnego osobnika, jednak niedawno przekonał się, że ta myśl nieco ewoluowała. Pojawiły się bowiem takie określenia jak: naiwny, wkurzający, uparty, dziwny i nieokrzesany.

Wciąż nie potrafił odkryć powodu, dla którego Riddle wybrał Greya na trzeciego uczestnika. Męczyło go pytanie co też ten zielonooki chłopak miał w sobie takiego, co go wyróżniało. Obserwując grupkę, która zawsze kręciła się w pobliżu Riddle’a zauważył, że Aren z jakiegoś powodu został jakiś czas temu od niej odcięty. Trwało to aż do teraz. To nie zwiastowało dobrego wyniku dla tej drużyny. Nessa wspominała ostatnio o współpracy z nimi, ale szybko ucichła na widok jego reakcji. Było to tego samego dnia, kiedy miał sławetną przygodę z gumochłonami, więc słowo współpraca nie kojarzyło mu się zbyt dobrze.

Zamoczył szczotkę w wodzie i zaczął nią czyścić ścianę. Ślimaków na tej części już nie było. Musiał włożyć sporo siły, by ich śluz zaczął schodzić. Zauważył, że w pewnym momencie Aren wyciągnął coś ze swojej torby, dodając kilka kropel do wiadra. Był ciekawy co to było, mimo to nie zapytał. Kiedy zanurzył narzędzie pracy w wiadrze i ponownie przeniósł je na ścianę, jasne stało się, że nastąpiła spora zmiana. Już nie musiał używać tyle siły, bo śluz zaczął się rozpuszczać, kiedy tylko przetarł go tą zmodyfikowaną wodą. Praca zaczęła być łatwiejsza i szybko posuwała się do przodu.

Spojrzał znowu na Arena, który ustawiał na rękawicach po kilka ślimaków i przenosił je do klatki, kursując tam i z powrotem. Skrzywił się wewnętrznie na myśl, że miałby ich dotknąć. Greyowi jak się wydawało to nie przeszkadzało. Wydawał się nawet bardzo zainteresowany ślimakami, a jaszcze bardziej ich śluzem. Dotykał go, badał między palcami zabezpieczonymi rękawicami ochronnymi, wyraźnie zdawał się go oceniać, chociaż ciężko było powiedzieć na jakiej podstawie. Sprawiał wrażenie, że wie co robi. Po pewnym czasie James domyślił się, że Grey wyraźnie zwraca uwagę na różnice między śluzami o różnych kolorach. Zielonooki chłopak był dziwny, ale pierwszy raz Hill doszedł do wniosku, że jest nim zainteresowany i chce go obserwować. To również w duchu ocenił jako bardzo dziwne.

Powoli zbliżali się do końca pracy. Aren odniósł do klatki ostatnie toksyczki i wrócił do ściany pokrytej śluzem i do swoich analiz. Czasem marszczył brwi, kiedy indziej uśmiechał się do siebie. Jamesa coraz bardziej intrygowało o czym ten chłopak myśli i co też kryje się w jego głowie. Już wcześniej, przy incydencie z salamandrą przekonał się, że Grey ma rozległą wiedzę o leczeniu. Może to był powód zainteresowania Riddle’a. Magomedycy zawsze byli cennym nabytkiem pod warunkiem, że posiadali magię. Może wobec tego powodem były eliksiry. Wydawało się, że miał o nich pojęcie, chociaż z tego co słyszał, Aren został wyrzucony z zajęć ze względu na niekompetencję. Osobiście uważał, że powód wydalenia musiał być chyba inny, bo przy salamandrze, chłopak wykazywał całkiem sporą wiedzę o eliksirach. Rozmyślania przerwał mu nagle głos Greya:

– Nie ruszaj się! – spojrzał na niego podejrzliwie. Chłopak zbliżał się do niego, choć patrzył trochę w bok. Miał jednak na sobie te okropne, pełne śluzu rękawice, więc James cofnął się trochę odruchowo, ale w zamian usłyszał: – Błagam! Ani drgnij!
Zastygł więc w miejscu, mimo że to było irracjonalne. Aren z poważnym wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widział, wyciągnął w jego stronę rękę. Hill wstrzymał oddech, ale ku jego uldze chłopak nie dotknął jego, tylko ściany która była za nim. Po chwili wyciągnął gdzieś spod liści kolejnego ślimaka. Niestety, stworzenie trzymane przez chłopaka znalazło się zbyt blisko twarzy Jamesa, by było to dla niego znośne. Hill instynktownie uchylił się i odepchnął rękę z oślizgłym potworem, byle znalazła się jak najdalej od niego. Ślimak spadł, obijając się o jakiś kamień, a Aren szybko po niego zanurkował i uniósł znowu stworzenie na dłoni, oglądając je dokładnie. Efektem upadku okazało się jedynie małe pęknięcie na skorupie:

– Nic ci nie będzie. Spadłeś dosyć fartownie. Mam tu coś, co powinno pomóc – komentował półgłosem Aren, odstawiając ślimaka delikatnie na trawę. Ściągnął rękawice i zaczął szukać czegoś w torbie. Po chwili wyciągnął mały słoiczek, otworzył go i wziął troszeczkę substancji na palec, przecierając nim następnie skorupkę toksyczka w miejscu pęknięcia.

– Czy ty właśnie z nim gadasz i go leczysz? Przecież to tylko oślizgły mięczak. – Nie mógł się już dłużej powstrzymać James, widząc dziwaczne zachowanie hogwartczyka.

– To nie znaczy, że nie ma prawa do życia. I tak ma już dostatecznie trudno. Gdybyś mu się bliżej przyjrzał zauważyłbyś, że jest biały. To albinos.

– Wolę im się w ogóle nie przyglądać. – mruknął James, ale zerknął jednak na dół widząc, że ten okaz faktycznie był biały. Nie był jednak w stanie dłużej patrzeć, bo ślimak znajdował się jak na jego wytrwałość zbyt blisko. Zdobył się jednak na odpowiedź: – Rzeczywiście, trudne życie. Może lepiej byłoby dla niego, gdyby teraz zginął. Jeżeli włożysz go do pozostałych to pewnie taki los go czeka.

– Wiem, dlatego zabiorę go ze sobą. Przy okazji chciałbym mu się bliżej przyjrzeć. Albinosy są bardzo rzadkie. Być może uda mi się odkryć coś nowego, a wtedy...

– Najpierw salamandra teraz to. Pamiętasz, że to tylko ślimak? Nawet w eliksirach używa się ich śluzu tylko do tych słabszych mikstur. – rzucił Hill od niechcenia, chcąc przetestować wiedzę Arena na ten temat. Ku swojej frustracji został po prostu zignorowany przez zajętego pakowaniem stworzenia do słoja chłopaka, który robił akurat w korkowym wieczku kilka otworków. Kiedy zielonooki skończył, zaproponował:

– Lepiej kończmy. Na zewnątrz jest już ciemno. Pomogę ci z czyszczeniem.

– Czasami zastanawiam się, co ci siedzi w głowie... – burknął Hill, ponownie biorąc szczotkę do ręki.

– Jak pamiętam całkiem dobrze szło ci odgadywanie moich myśli. Nie możesz tego robić na zawołanie?

– O czym ty do diabła mówisz? – zapytał zaskoczony James, kompletnie nie rozumiejąc natury tego pytania.

– Nie udawaj. Dobrze wiem, że czytasz w myślach. W tamtym pokoju z salamandrą, kiedy się spotkaliśmy, miałem nałożone na siebie silencio, a jednak całkiem sprawnie rozmawialiśmy. Niby w jaki sposób, jak myślisz, skoro właściwie niemożliwym było prowadzenie dialogu. Jesteś jakimś niesamowicie uzdolnionym legilimentą, czy może to jeszcze coś innego? Nie ma potrzeby zaprzeczać. Fakty mówią same za siebie.

James zwyczajnie osłupiał po tym co usłyszał. W jego głowie zapanował istny chaos. I głos i twarz Arena wskazywała na to, że nie kłamał. Jak to możliwe, że on, James robił coś, o czym nie miał bladego pojęcia? Być może potrafił czytać z ludzi i na tej podstawie wyciągał słuszne wnioski i rzadko się mylił. Tak. Zmysł obserwacji i dedukcji miał wyrobiony, ale to? Ta umiejętność nie obejmowała czytania myśli, nie ma mowy, więc jak do cholery mogło się to stać? Spojrzał jeszcze raz na zielonookiego chłopaka, który również zaczął być zdezorientowany jego reakcją. Nastała cisza. Obaj zgodnie, jakby na jakieś hasło, podjęli pracę i czyszcząc ściany myśleli intensywnie nad tym co obaj odkryli.

Po jakimś czasie ściana była już czysta. Upewnili się jeszcze czy na pewno wszystko zostało zrobione i czy toksyczki zostały dobrze zamknięte. Kiedy wylewali brudną wodę do pobliskiego ścieku, Hill dostrzegł szybki ruch w pobliżu ich toreb. Odruchowo próbował chwycić za różdżkę, ale oczywiście z sapnięciem stwierdził jej brak. Z niepokojem przyjrzał się więc stworzeniu, które zatrzymało się obwąchując torbę Arena i wciskało pysk do środka. Nie wyglądało na niebezpieczne, ale wolał zwrócić na nie uwagę Arena.

– Grey, jakieś stworzenie przeszukuje ci torbę – wyszeptał cicho, szturchając zielonookiego. Ten drgnął zaskoczony tym gestem, ale zerknął we wskazanym kierunku. Stworzenie miało gęste, brązowe futro i zmierzwioną czuprynę. Na pysku dominował wielki, ruchliwy nos. Nie było duże. Miało zaledwie około dwóch stóp. Poruszało się na dwóch nogach zakończonych kopytami. Przednie kończyny miało zakończone niewielkimi, chwytliwymi dłońmi, którymi teraz ostrożnie i niepewnie szperało w torbie.

– To kudłoń – szepnął podekscytowanym głosem zielonooki chłopak.
– Co takiego? Co to jest?

– To strażnik koni. Bardzo rzadko można je zobaczyć. Stronią od ludzi i są bardzo nieśmiałe. Pierwszy raz widzę takiego na żywo. Dotąd oglądałem je jedynie w książkach. Jego obecność da się wyjaśnić abraksanami. W Hogwarcie mamy testrale, ale nigdy...

– Czekaj... macie testrale? Kto normalny trzyma testrale?

– Nie oczekuję, by ktoś taki jak ty zrozumiał ich prawdziwą naturę.

– Jakby było mi to do życia potrzebne. Koniec tego dobrego, czas już na nas – ogłosił autorytatywnie James i podniósł niewielki kamień, rzucając nim w stronę stworzenia. Nie starał się w nie trafić, tylko chciał je przestraszyć, żeby sobie poszło. Nie przewidział jednak, że kudłoń uciekając, weźmie ze sobą torbę Arena. Zielonooki aż podskoczył w miejscu na ten widok z przekleństwem na ustach, po czym ruszył za stworzeniem krzycząc do Jamesa:

– Ty kretynie! Miałem w tej torbie... cholera!

Hill najpierw zamarł zaskoczony, ale chwilę później ruszył za hogwartczykiem w pogoń. To nie była wyrównana gonitwa. Kudłoń okazał się być bardzo szybki, zwinny i znał każdy zakamarek tego miejsca. W głowie Jamesa tłukła się myśl, że gdyby tylko miał w dłoni różdżkę, inaczej by to wszystko wyglądało. Rozdzielili się z Arenem, by zwiększyć zasięg poszukiwań, ale sprytne stworzenie zgrabnie im umykało z kryjówki do kryjówki. Nie wiedział ile czasu spędzili szukając przeklętego zwierzaka. Czas leciał, a oni nic nie uzyskali. Już miał zaproponować, żeby jednak skończyli, kiedy usłyszał z pewnej odległości wołanie Arena. Ruszył w tamtą stronę szybkim krokiem i po wyminięciu jakiegoś krzewu ujrzał go, wpatrującego się w gałęzie drzewa. Podniósł wzrok i zauważył zawieszoną na jednej z nich torbę zielonookiego chłopaka. W myślach pojawiło mu się stwierdzenie – cwany zwierzak. W tym samym czasie Aren poprosił:

– Podsadź mnie.

– Słucham? Nie ma mowy! – odparł odruchowo, zanim się zastanowił.
– Nie ma tutaj żadnej drabiny, ani niczego co by mi pomogło dostać się na to drzewo. Gałęzie są za wysoko. Jesteś odpowiedzialny za porwanie mojej torby, więc teraz mi pomóż i w końcu wracajmy.
Z tym argumentem trudno było się spierać. James przewracając z irytacją oczami złączył obie dłonie, ustawił się pod pniem i czekał na działania Arena. Ten już po chwili znalazł się na drzewie, wspinając się dość zgrabnie. Już po chwili zdobył swoją własność, przełożył ją sobie przez plecy i ruszył w dół. Hill obserwował go z dołu, śledząc każdy krok. W pewnym momencie zarejestrował, że stopa Greya zamiast na grubszą gałąź trafia na cienką. Zanim krzyknął, gałązka pękła z wymownym trzaskiem i James usłyszał krzyk, łomot, a na końcu cichy jęk. Hill pochylił się nad leżącym obok chłopakiem, pomógł mu usiąść, ocenił jego stan rzutem oka jako dobry, po czym nie wracając nawet słowem do wypadku powiedział:

– Skoro już odzyskałeś torbę, możemy wracać. Reid zagroził, że jeżeli nie wrócę razem z tobą, nie odzyskam różdżki. Rusz się.

– Mogłeś mnie złapać! Widziałeś przecież co się działo. Stałeś obok... Co jest z tobą do cholery nie tak! – odwarknął rozzłoszczony Aren, podnosząc się z ziemi po dłuższej chwili. Próbował stanąć na lewej nodze, ale ta ostro zabolała, kiedy ją obciążył. Chyba nie było tragicznie, ale dobrze też nie. Powoli, kulejąc ruszył do swoich rzeczy, słysząc za sobą komentarz:

– Miałem cię tylko podsadzić. Nikt nic nie mówił o łapaniu.

James wyprzedził Arena w drodze do ciepłych rzeczy. Obaj zaczęli się ubierać. Grey sprawdził jeszcze zawartość torby z ulgą stwierdzając, że wszystko jest całe i na miejscu, umieścił w niej słoik z toksyczkiem i powoli skierowali się do wyjścia z menażerii.

Po opuszczeniu ciepłego pomieszczenia, boleśnie odczuli zimno. Hill zadrżał, po raz któryś żałując, że nie ma różdżki. Grey kuśtykał powoli, więc nie było nawet nadziei na rozgrzanie się marszem. W zasadzie sam mógł pójść szybciej, ale jakoś nie miał sumienia zostawić Arena samego. Co chwilę więc przystawał i czekał na niego. Powstrzymał się też od krytyki i komentarzy. Co prawda uważał, że nie ma obowiązku mu pomagać, ale na tyle mógł sobie pozwolić. Uważał też, że Grey powinien być zadowolony z tego, że poświęca się i mu towarzyszy.

Tym sposobem, powoli zbliżali się do wejścia do zamku nie tak szybko jakby James chciał, ale jednak. Niespodziewane uderzenie śnieżką w tył głowy, które nałożyło się na zaskakująco ostry ból w okolicach skroni, wywołało u niego czystą wściekłość, ale i niepokój. Zwłaszcza ze względu na to drugie. Nie zdradził się przed Arenem ze swoim dyskomfortem kiedy odwrócił się w jego stronę z warknięciem:

– O co ci chodzi?

– Wołam cię już od dobrych kilku minut cholerny draniu!

– Najwidoczniej nie dość głośno. Czego chcesz? – Grey kuśtykał w jego stronę cały zziajany i w widoczny sposób zmęczony. Widać było przez moment na jego twarzy wahanie, ale w końcu zdecydował się powiedzieć:
– Musisz mi pomóc. Nie jestem w stanie iść dalej.

– Nie masz jakiejś kolejnej maści czy eliksiru na swoją dolegliwość?

– Z reguły nie noszę szkielo–wzro w torbie. Najwidoczniej powinienem, wybierając się gdziekolwiek z tobą. Muszę też zabierać mikstury przeciwbólowe i eliksir spokoju. Zwłaszcza ten ostatni. Dodam zresztą, że to raczej skręcenie moim zdaniem. Bardziej przydałoby mi się zaklęcie. Jak wiesz w moim przypadku to obecnie niemożliwe. Ty też póki co nie masz różdżki, więc bądź w końcu tak łaskaw i użycz mi chociaż ramienia. Zanim cokolwiek powiesz przypominam, że to ty spłoszyłeś kudłonia i to przez ciebie uciekł z moją torbą. Mało tego, nawet mi nie pomogłeś, kiedy się zraniłem. W takim tempie dojdziemy do zamku w najlepszym wypadku po kolacji, więc pomóż mi teraz.

– Nie mam cholernego obowiązku ci pomagać. Gdybyś był bardziej uważny, to teraz byś nie cierpiał. Niemniej, faktycznie twoje tempo marszu jest zabójcze, więc chodź tu. Pomogę.

– Dzięki ci łaskawco! – warknął Grey kuśtykając bliżej Jamesa.

Szli przez jakiś czas. Wciąż wolno, ale mimo wszystko odrobinę szybciej niż wcześniej. Aren co chwila musiał poprawiać chwyt, co najwyraźniej drażniło ich obu w równym stopniu. James czuł się coraz bardziej zirytowany. Za którymś razem Grey puścił jego ramię i stanął, więc spojrzał na niego wyczekująco, ale jako wyjaśnienie usłyszał tylko:

– To nie ma sensu. Czuję, że zaraz wyrwiesz mi rękę ze stawu. Za duża różnica wzrostu jak sądzę.

– Jesteś takim utrapieniem. Głodzili cię, że jesteś taki niski? – zapytał złośliwie Hill, a Aren poczuł w sercu ukłucie, ale zignorował je i zripostował:

– Oczywiście. A ty spędziłeś całe życie w zamknięciu, że nie posiadasz w sobie ani grama empatii?

Atmosfera w widoczny sposób się zagęściła przez tą wymianę zdań. James poczuł, że ma już dość. Niech sobie pokurcz sam radzi. Z tą myślą energicznie odwrócił się w stronę zamku i ruszył szybkim krokiem. Bez zbędnego balastu szło się lżej. Za sobą słyszał oburzone krzyki i przekleństwa skierowane tak pod własnym adresem, jak i na bolącą nogę, ból ogólnie i śnieg w dodatku. Miał to wszystko gdzieś. Jego pokłady cierpliwości chyba się skończyły. Oczywiście nie mogło być tak łatwo. Kolejna śnieżka uderzyła go w plecy, jednak ją zignorował. Dosięgły go trzy następne i po ostatniej odwrócił się z pełną świadomością, że Aren mu nie odpuści. Następna śnieżna kulka trafiła go w twarz, widocznie rzucona zanim się odwrócił. Wziął głęboki oddech na uspokojenie, otrzepał się ze śniegu i mruknął do siebie, schylając się po śnieg i formując z niego kulisty pocisk:

– Więc tak chcesz to załatwić? Jeszcze gorzko tego pożałujesz...

Widać było, że Grey nie spodziewał się odwetu. Jego mina mówiła wszystko i była w tym momencie zabawna. James musiał przyznać sam przed sobą, że kiedy jego śnieżka trafiła w płaszcz Greya, poczuł uczucie satysfakcji. Było mu łatwiej, bo Aren przez nogę nie mógł robić uników. Równoważył to jednak ten jego cholerny upór. Wznowił atak i James musiał się nieźle zwijać wykonując uniki, a nie przed wszystkimi pociskami udało mu się uchylić.

Nie liczyli czasu podczas tej śniegowej bitwy. Hill czuł się początkowo głupio, dając się wciągnąć w tą zabawę, ale wesoły śmiech Arena, który rozlegał się po każdym jego trafieniu był zaraźliwy i w pewnym momencie skonstatował, że sam również zaczął się uśmiechać po każdej celnej śnieżce. Grey od początku był w o wiele gorszej sytuacji. Miał ograniczoną swobodę ruchów, mimo to i tak sporo pocisków uniknął. W końcu udało mu się trafić zielonookiego chłopaka prosto w twarz i roześmiał się głośno. Aren z uśmiechem na twarzy uniósł ręce w geście poddania, a chwilę potem opadł na śnieg ze spuszczoną głową, podpierając się obydwoma rękami. To zmartwiło Jamesa i zaniepokoiło trochę. Jeśli coś jeszcze stało się temu chłopakowi, wina spadnie na niego. Nie było jednak tak źle jak myślał. Kiedy był już blisko, Aren uniósł głowę i spojrzał na niego wesoło mówiąc:

– Tym razem wygrałeś, ale tylko dlatego, że jestem kontuzjowany. Następnym razem...
– Nie będzie następnego razu. Chodźmy już – mruknął w odpowiedzi Hill, ale nie zgasił tym wesołości w zielonych oczach. Zawahał się, zagryzł wargę, ale wreszcie odwrócił się tyłem do Greya i pochylił. Nie musiał jak się okazało niczego wyjaśniać. Aren zrozumiał aluzję, wdrapał się na niego i objął rękami za szyję, a nogami w pasie, by nie spaść. Hill ujął jego nogi w taki sposób, żeby chłopaka asekurować, a sobie ułatwić drogę i lekko pochylony ruszył przed siebie.
Posuwali się w milczeniu aż do zamku. Aren spodziewał się, że James gdy tylko przekroczą próg zamku zrzuci go z siebie. Chłopak go jednak zaskoczył i niósł dalej, kierując się jak zauważył w stronę gabinetu Reida. Prawdopodobnie zdążał po różdżkę. Aren uśmiechnął się i zastanowił nad wydarzeniami.

Jakby nie było jakoś tam udało im się przetrwać ten szlaban, a nawet współpracować. Po bitwie na śnieżki James wydawał się zachowywać jakoś troszkę lepiej niż wcześniej. Aren miał tylko nadzieję, że kolejne wspólne szlabany nie będą się kończyć jego kontuzją i zszarganymi nerwami. W duchu przyznał jednak, że w sumie było dość zabawnie. Nastąpiła też jakaś zmiana jeśli chodzi o Hilla. Mimo wcześniejszego nastawienia, sam wyszedł z inicjatywą, by go nieść.

Rozmyślania przerwał im kolejny tego dnia niespodziewany incydent. Na zakręcie o mało nie wpadli na Toma, jego grupę i towarzyszące im Nessę i Rowenę. Cisza, która nastała była bardzo wymowna. Ciężko było nie dostrzec zaskoczonych i zszokowanych spojrzeń Owen i Watson. James momentalnie wyprostował się, zmuszając w ten sposób Arena do opuszczenia jego pleców i stanięcia na własnych nogach. Nogach, to za mało powiedziane bo te, zdrętwiałe, nie utrzymały zielonookiego chłopaka, który klapnął na podłogę, pomrukując z niezadowoleniem. Po chwili powoli się pozbierał, kuśtykając zrównał się z Jamesem i rzucił na niego złym okiem. Hill bynajmniej się nie zmieszał, ale spokojnym głosem skomentował całe wydarzenie:

– Świetnie się składa, że trafiliśmy na członków twojej drużyny. Naprawcie go, ja nie mam różdżki.

– Jak to się stało, że Aren skończył w tym stanie? – padło ciche pytanie z ust Toma, ale chyba każdy usłyszał w jego głosie ukrytą groźbę. James spokojnie odpowiedział:

– Spadł z drzewa, a teraz z łaski swojej niech ktoś go poskłada. Musimy wrócić ponownie do Reida.

Tom spojrzał na Greya z niemym pytaniem. Ten skinął w milczeniu potwierdzająco głową i znowu skierował wściekły wzrok na Hilla. Riddle objął ich obu oceniającym wzrokiem. Byli zmęczeni, zaróżowieni od mrozu, przemarznięci ogólnie i mokrzy. To tu, to tam tkwiły jeszcze resztki śniegu. Przypomniał sobie również widok, jaki miał przed chwilą przed oczami, na szczęścia bardzo krótko. Uczestnik z Ilvermorny trzymał Arena w sposób, który mu się zdecydowanie nie podobał. Na szczęście bardzo krótko, ale jednak. Zacisnął pięści, by opanować nerwy. Od Arena biła w stronę Hilla wrogość. I dobrze. Oby tak pozostało. Kątem oka zarejestrował ruch z boku i spojrzał ostrzegawczo na Rowenę, która chyba zamierzała podejść i uleczyć Arena. Zaskoczona jego wzrokiem dziewczyna zrezygnowała. Nie zniósł by już tego. Żeby zakończyć jakoś to wszystko, Tom powiedział niby spokojnie:
– Idźcie przodem, zaraz dołączę. Tylko uleczę Arena.

Jego grupa w lot pojęła co chce przez to powiedzieć. Nie dyskutując i zgarniając ze sobą obie dziewczyny, wyminęli stojących z przodu mokrych i zmęczonych chłopców i zniknęli za zakrętem. Kiedy już reszta odeszła, Tom wyjął swoją różdżkę. Zauważył, że Aren na moment zawiesił na niej spojrzenie. To było zastanawiające. Uklęknął przy nim, odsuwając nogawkę znad dosyć mocno spuchniętej kostki. Kontuzja musiała nastąpić już jakiś czas temu. Miał ochotę sprawdzić to, ale stłumił w sobie chęć rzucenia Legilimencji na Jamesa, skupiając się na zielonookim. Delikatnie dotknął opuchlizny, a Aren spiął się w sobie. Musiało go zaboleć. Wyszeptał cicho zaklęcie leczące, dodając drugie, ale tak cicho, by Hill nie usłyszał inkantacji. Głównie dlatego, że było to zaklęcie czarnomagiczne.

Kiedy skończył podniósł się, obserwując jak Aren ostrożnie próbuje stanąć na zranionej wcześniej nodze. Kiedy udało mu się to, uśmiechnął się lekko i radośnie. Tom przez moment obserwował jego twarz jak urzeczony. Dawno nie widział jej bez maski. Czuł na sobie wzrok Jamesa, ale zanim zdążył przenieść na niego spojrzenie usłyszał głos Greya:.

– Dziękuję. Czuję się o niebo lepiej.

– Skoro tak, to idziemy. Miejmy to już z głowy – rzucił James ruszając przodem. Kiedy nie usłyszał za sobą kroków, zerknął przez ramię. Tom z Arenem patrzyli na siebie, po czym Aren pożegnał się lekkim skinieniem głowy i ruszył za nim. Zrównał się z nim po chwili i razem dotarli pod drzwi Reida.

Zapukali i po chwili drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Weszli do środka. Był tu także Beery, który uśmiechnął się na ich widok mówiąc do Reida:

– Widzisz? Mówiłem, że się nie pozabijają. Szkoda, że nie chciałeś się założyć, byłbyś mi teraz winien galeona.

Tym oto sposobem przypuszczenia Arena co do tego kto był pomysłodawcą całej kary, sprawdziły się niemal bez jego wysiłku. Miał już obmyślany odwet i kiedy James poszedł po swoją różdżkę, on wyciągnął ze swojej torby słój z toksyczkiem, podając go Beery'emu z uśmiechem:

– Niestety w moim pokoju nie mam odpowiednich warunków, by go trzymać. Nie mam też tam roślin, którymi mógłbym go karmić, więc byłbym wdzięczny, gdyby profesor przetrzymał go u siebie. Jest to bardzo rzadki okaz. U pana jest mnóstwo roślin. Powinien być zadowolony – Beery wziął słoik przyglądając się umazanym już śluzem ściankom. Lekko się skrzywił, pojmując co Grey chciał mu przez to powiedzieć. Chłopak w zawoalowany sposób wyraził, co sądził o pomyśle z dzisiejszym szlabanem. Tymczasem James już wyszedł, należało więc coś odpowiedzieć:

– Oczywiście, zajmę się nim najlepiej jak potrafię. A mogę go nazwać?

– Emm... tak, jeżeli profesor chce to oczywiście. Czy mogę już odejść? – zapytał Aren cofając się w stronę drzwi. Jakoś miał przeczucie, że swoim pojawianiem się, obaj z Jamesem przeszkodzili w czymś tej dwójce.

– Możesz iść – oznajmił Beery i Aren ruszył szybciej w stronę drzwi. Herbert tymczasem zwrócił się w skupieniu do ślimaka mówiąc: – Jesteś unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Masz twardą skorupkę, ale w środku jesteś miękki... Już wiem! Nazwę cię Cadan! – wykrzyknął z entuzjazmem, uchylając szybko się przed zaklęciem.
Ostatnim co usłyszał Aren nim wyszedł, była klątwa i śmiech Herberta. Stwierdził, że profesor w obecności Cadana Reida zachowuje się zupełnie inaczej niż zwykle. Prawdę mówiąc, mimo że z Beerym znali się dosyć dobrze, dało się zauważyć, że tutaj w Durmstrangu nauczyciel jakby odżył. Tak jakby to tu, a wręcz przy Cadanie Reidzie było jego właściwe miejsce.

***

Nie chcąc rezygnować z kolacji, postanowił udać się do jadalni. Niespodziewanie okazało się, że jest jeszcze widocznie dużo wcześniej niż myślał, bo nie było tam jeszcze zupełnie nikogo, nawet grupy Riddle’a, która widocznie zdążała zupełnie gdzie indziej, kiedy się na nią natknęli wraz z Hillem. Z tego też względu Aren był pierwszą osobą, która pojawiła się na wieczornej uczcie. Ciągle jeszcze skrzaty kończyły przygotowania. Zabrał wobec tego kilka dyniowych bułeczek, parę babeczek i parę innych rzeczy, które dało się wziąć na wynos. Na koniec stwierdził, że potrzebuje jeszcze picia. Na stołach, były tylko dzbany z napojami. Miał tylko jedno wyjście.

– Przepraszam, że przeszkadzam podczas pracy, ale czy byłaby możliwość wziąć sok z owoców leśnych na wynos? – zapytał grzecznie najbliższego skrzata, krzywiąc się wewnętrznie na wyraz szoku, jaki ukazał się na drobnej twarzy.

– O... oczywiście! Śmiałek zaraz przyniesie! – odparł entuzjastycznie skrzat, znikając na moment. Po chwili pojawił się z butelką w dłoniach i podał ją Arenowi pytając: – Czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić?

– Nie, dziękuję za pomoc. Chociaż... czy byłby to dla ciebie problem, jeżeli od czasu do czasu podrzuciłbyś mi coś do jedzenia? Obawiam się, że omijam ostatnio zbyt wiele posiłków.

– Absolutnie żaden problem! Proszę zawołać tylko imię Śmiałka, a jedzenie się pojawi.

– Mów mi po imieniu proszę. Dziwnie się czuję, gdy nazywasz mnie panem Śmiałku. Jestem Aren – wyciągnął rękę, widząc jak skrzat patrzy na nią w konsternacji, nie bardzo rozumiejąc o co mu może chodzić. Wziął więc sam jego małą rączkę w swoją w delikatny uścisk i potrząsnął nią lekko.

– Czy mogę zapytać co to oznacza panie Arenie?

– Oznacza to, że bardzo miło mi cię poznać – powiedział Grey i uśmiechnął się na widok oczu stworzenia, które zrobiły się jeszcze większe z zaskoczenia.

– Ohh… Śmiałek również bardzo, bardzo, bardzo się cieszy! – wykrzyknął skrzat, chwytając ponownie jego dłoń w obie swoje i potrząsając nią radośnie.

– Jeszcze raz bardzo dziękuję Śmiałku tobie i pozostałym za całą pracę jaką tu wykonujecie. Jesteście niesamowite! – dodał nieco głośnej widząc, jak stworzenia jak jeden mąż unoszą głowy, przybierając taki sam wyraz twarzy jak początkowo Śmiałek. Aren uśmiechnął się serdecznie i pożegnał się machając im na koniec. Wydawało się, że tutejsze skrzaty nie znały również tego gestu, ale Śmiałek skopiował jego ruch. Kiedy zielonooki chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi, zrobił to jeszcze bardziej entuzjastycznie. Grey opuścił pomieszczenie i nie widział już poruszenia jakie pojawiło się wśród pozostałych tam stworzeń.

Nie spieszył się. Miał jeszcze sporo czasu. Miał również wielką nadzieję, że Liam się zjawi. W końcu tak naprawdę nie powiedział, że przyjdzie. Przeczucie mówiło jednak Arenowi, że chłopak dotrze. Wyszedł wreszcie na taras i niemal od razu zauważył samotną postać przy barierce. Uśmiechnął się do siebie, podchodząc bliżej. Nie musiał się starać hałasować, bo zdradzał go skrzypiący śnieg. Zadrżał lekko stwierdzając, że tutaj, na tej wyeksponowanej na powiewy wiatru od strony morza platformie, jest jeszcze zimniej niż na dole. Znowu zadrżał z zimna, ale po chwili poczuł ciepło pochodzące z zaklęcia ogrzewającego, rzuconego przez patrzącego na niego z twarzą bez wyrazu durmstrandczyka. Aren w duchu obiecał, że zedrze z niego tą maskę, ale głośno powiedział:

– Dziękuję. To bardzo pomocne, zwłaszcza przy tej pogodzie. Przynajmniej mamy pewność, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie nam przeszkadzał. Chyba, że znowu planujesz to samo co przy naszym pierwszym spotkaniu – stwierdził spokojnym tonem Grey podchodząc też do barierki i patrząc na spokojne, morskie wody mieniące się w świetle księżyca. Był to przepiękny widok, który chciałby pokazać Tomowi. Ciekawy był właściwie, jaka byłaby jego reakcja. Sądził, że Riddle doceniał piękne rzeczy, choć tego nie okazywał. Nie był to jednak czas na rozważania o czerwonookim chłopaku. Musiał skupić się na Liamie. Stojący obok chłopak poruszył się, jakby zamierzał coś powiedzieć, więc Aren cierpliwie czekał. Wreszcie usłyszał ciche pytanie:

– Czy teraz coś by się zmieniło gdybym zrobił to ponownie?

– Oczywiście. Nie pozwoliłbym ci chodzić po barierce w mojej obecności, więc nawet o tym nie myśl.

– Oh... powinienem chyba wziąć tą groźbę na poważnie. Nie chciałbym skończyć tak jak Hill... – kiedy to powiedział, jego rysy złagodniały, a Aren przyznał sobie punkt w myślach.

– Cóż... gumochłonowy incydent okazał się mieć niespodziewane skutki. Jeszcze przez jakiś czas będziemy musieli znosić swoją obecność na szlabanach. Nie sądzę jednak, by James w stosunku do ciebie posunął się do takich kroków. Jesteście zupełni różni, niczym noc i dzień.

– Opowiesz mi dlaczego się pobiliście? Chciałbym zrozumieć.

Grey zastanowił się przez moment lekkim uśmiechem maskując chwilę, w której rozważał jak ująć słowami to co chciał powiedzieć. Widział w oczach Collinsa ciekawość i nie zamierzał jej gasić. Tak naprawdę wiele go to nie kosztowało. Opowiedział więc ze szczegółami jak doszło do tamtej feralnej sytuacji na lekcji. W oczach Collinsa przewijały się najróżniejsze emocje, a gdy opowiedział w jaki sposób obydwaj z Jamesem skończyli w śluzie gumochłona przysiągłby, że Liam ledwo powstrzymał się od wybuchnięcia głośnym śmiechem. Jego oczy śmiały się i migotały wesołością. Aren w duchu pogratulował sobie. Było to dobre rozpoczęcie rozmowy, zanim przejdą do niewygodnych tematów:

– Skoro ja opowiedziałem ci o tym co się stało, może teraz ty mi opowiesz jak wszedłeś w posiadanie tego czegoś? – mówiąc to, wyjął z torby brakujący fragment naszyjnika. Był w kształcie łezki. Pionowe druciki otaczały niczym klatka tkwiącą w środku małą buteleczkę z czarną substancją. Między nimi wiły się pnącza cierni, utrzymując naczynko w miejscu. Aren postanowił, że nie będzie używał żadnych opresyjnych metod przy oddawaniu tej rzeczy, dlatego też teraz wyciągnął po prostu rękę do Liama i przekazał ją jemu:

– Wiesz co to jest? – zapytał chłopak odbierając przedmiot i za pomocą magii naprawiając wisiorek.

– Jad bazyliszka. Wystarczająca ilość by zabić kilkukrotnie. Przecież przy tym jadzie wystarczy draśnięcie... Mam nadzieję, że masz ze sobą łzy feniksa. Chociaż tobie są one chyba nie potrzebne. Zauważyłem, że ten naszyjnik chroni sporo zaklęć ochronnych. Sam je nałożyłeś, prawda?

–Tak. Posiadanie przy sobie łez feniksa w tym wypadku nie ma sensu. Dostałem to jako dziecko od mojej matki...

– Dlaczego twoja mama miałaby ci dawać coś takiego? Przecież mogłeś się niechcący zranić, a wtedy... – sapnął zaskoczony Aren, nie mogąc uwierzyć w to co słyszał. Mina Liama była jednak nadzwyczaj poważna. Po chwili rozległ się jego krótki śmiech i słowa:

– Jesteś naprawdę inny... wiesz, że mam jad bazyliszka, a martwisz się o moje własne bezpieczeństwo zamiast o to, jak mógłbym go wykorzystać. Krzyżując ze mną swoje ścieżki możesz skazać się na niebezpieczeństwo. Nie chcę tego, więc lepiej będzie jeśli zapomnimy o tym i wszystkim innym, nim będzie za późno.
– Jestem gotowy podjąć to ryzyko. Nie bardzo rozumiem co prawda o co chodzi z tymi ścieżkami, ale jestem przekonany, że nie zrobisz mi krzywdy – odparł pewnie Grey, widząc jak Liam zacisnął dłonie z frustracji. Nie zamierzał mu jednak niczego ułatwiać. Durmstrangczyk sam musiał przyznać, że tak naprawdę chce jego obecności. Grey wiedział o tym, czuł to, ale Collins zaprzeczał i bronił się przed tym z tajemniczych powodów. Dlaczego? Musiał to odkryć: – Czy chodzi o Wrighta? To przez niego, prawda?
– To nie jest twój interes!

– Czego się tak boisz? Co sprawia, że patrzysz na mnie z wyrzutami sumienia i widoczną w oczach winą? Co takiego mi zrobiłeś, że nie chcesz na mnie patrzeć? Dlaczego właśnie teraz tak na mnie patrzysz. Odpowiedz mi.

– Bo wiem, że pewnego dnia cię zabiję! Nie chcę tego! Proszę, skończmy to zanim się zaczęło na dobre i rozejdźmy się każdy w swoją stronę – wyszeptał Liam niemal błagalnie, a Aren zaskoczony wiadomościami i przerażeniem widocznym na twarzy tego udręczonego chłopaka w momencie, kiedy mówił o jego śmierci, zdecydował się odpowiedzieć:

– Nie bądź niemądry, nie zrobisz tego.

– Skąd ta pewność? Nie znasz mnie.

– Owszem, nie znam. Właśnie dlatego teraz cię poznaję. Nie możesz tego po prostu zaakceptować?

– Nie ma mowy żebym zaakceptował twoją śmierć. Dlaczego musisz być taki uparty?!

– A ty znowu o tym! Nie zginę! Wbrew pozorom jestem całkiem odporny na umieranie! – rzucił nonszalancko Aren, dopiero po chwili zdając sobie sprawę jak to zabrzmiało. Zaczął się śmiać i dodał: – Nie wierzę, że właśnie kłócę się z tobą o moją przyszłą śmierć. Śmierć z twojej reki. Evan nie musi przecież o tym wiedzieć. Nikt nie musi.

– Odejdź...

To była trudna przeprawa. Greyowi kończyły się argumenty. W zasadzie nie bardzo też wiedział jakich powinien użyć. Przecież nie znał tego chłopaka. Kiedy tak jednak myślał, doznał olśnienia. Skoro słowa nie trafiały do niego, trzeba było zadziałać inaczej. Grey przeklął w duchu swoje głupie pomysły, ale nie zrezygnował. Odwrócił się w stronę wyjścia i powoli ruszył w tamtą stronę. Odwrócił się na moment widząc, jak chłopak chowa twarz w dłoniach ulegając rozpaczy. To utwierdziło go tylko w podjętej decyzji. Odległość była już dobra. Wziął kilka uspokajających, głębszych oddechów i zaczął biec w stronę Collinsa krzycząc:

– Hej! Liam! Łap mnie!

Zauważył jeszcze zszokowane spojrzenie chłopaka i po prostu skoczył za barierkę. Mimo że wiedział, że są nałożone zaklęcia ochronne, sam skok był straszny. Wrażenie spadania, kiedy tak patrzył w dół, w czarną czeluść przepaści też było okropne, ale kiedy poczuł mocny uścisk dłoni i spojrzał w górę, widział już tylko światło i niewidzące, nieobecne spojrzenie Collinsa.

Liam bał się kolejnej wizji z Arenem w roli głównej. Pojawiła się oczywiście tuż po tym jak uchwycił rękę zielonookiego chłopaka. Silny stres też pewnie pomógł w tym, że ujrzał ją niemal natychmiast. Widział siebie i jego. Tym razem mieli wymierzone w siebie różdżki. Przez moment zalał go zimny pot, ale nagle usłyszał swój własny śmiech. Dołączył do niego śmiech Arena i zaczęli wymieniać salwę zaklęć. Ku własnemu zdumieniu Liam zauważył, że ma na sobie szaty Hogwartu, Aren natomiast Durmstrangu. Wyglądało to na dobrą zabawę. Zanim wizja się rozmyła wiedział, że dobrze ocenił umiejętności Arena w posługiwaniu się różdżką. Wrócił do rzeczywistości, wciągając hogwartczyka z powrotem na taras. Obaj dyszeli ciężko, a po chwili Collins usłyszał:

– To było straszne! Nie róbmy z tego tradycji dobrze?
– Dlaczego to zrobiłeś? Gdybyś się niefortunnie odbił od bariery, mógłbyś się poważnie zranić – miał świadomość, że nie dopuścił by do tego, że rzuciłby zaklęcie, ale chciał znać powód.

– Nie martwiłem się o to w ogóle. Wiedziałem, że mnie złapiesz i tak się przecież stało. Sam widzisz. Nie zabijesz mnie. Jestem o tym w pełni przekonany.

Liam milczał przez dłuższy czas, starając się zrozumieć działania Arena. Dlaczego z takim uporem walczył, by stworzyć z nim jakąkolwiek relację? To było dziwne. Dlaczego robił dla niego tak wiele, podczas gdy on... Był pewien, że Relin opowiedział Arenowi o nim co tylko mógł. Nie lubili się z Samuelem, więc nie mogło to być nic dobrego. Najgorsze było to, że wszystko co Relin z pewnością przekazał, było prawdą. Mimo to Aren nigdy nie zmienił do niego stosunku. Zawsze zachowywał się tak samo. Mało tego, był jedyną chyba osobą, która w niego wierzyła. Uśmiechnął się do Greya i zapytał:

– Kto normalny rzuca się w przepaść, krzycząc by go złapać?

– Hmm... ja jestem niewinny. Ja tylko brałem przykład. Na szczęście osoba, która mnie łapała miała również dobry przykład... – odparł lekko Aren i uśmiechnął się w odpowiedzi. Po chwili jednak spoważniał i dodał: – Jest w tobie coś takiego, że jestem zupełnie spokojny w twoim towarzystwie. Mogę się odprężyć, nie martwiąc się o inne sprawy, które mam teraz na głowie. To bardzo dobre uczucie... wybacz, bredzę… – zakończył trochę zmieszany tym nagłym wyznaniem.

– Ty sprawiasz... to znaczy... zawsze kiedy jesteś obok czuję, że chcę cię ścigać, a jednocześnie uciec jak najdalej. Robisz i mówisz rzeczy, których jeszcze nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem. Zachowujesz się wobec mnie inaczej niż inni. Właściwie to wciąż traktujesz mnie tak samo. Nawet teraz. To dziwne. Inni tak nie robią. Czuję, że mogę być kimś lepszym niż obecnie... Ty to sprawiasz. Walczę z rzeczami, z którymi nigdy nie walczyłem. To mnie przeraża...
– Jednak wciąż tutaj jesteś... Czy to oznacza, że jednak postanowiłeś pogodzić się z faktem, że nie zrobisz mi krzywdy? Wbrew temu co wcześniej mówiłeś?

– Masz rację... Nie zrobię tego – Liam nie potrafił już walczyć z pokusą zmiany czegoś w swoim życiu. Nie chciał i nie potrafił walczyć też z Arenem. Lubił go. Wiedział to na pewno. Patrzył na rozpromienionego chłopaka i jego zielone, roziskrzone oczy czując spokój.

Spędzili jeszcze jakiś czas na tarasie. Rozmowy toczyły się wokół zupełnie zwyczajnych, wręcz przyziemnych spraw. Omawiali prace domowe, lekcje, nauczycieli, zjedli jedzenie przyniesione przez Arena. W duchu Liam zastanawiał się, czy właśnie tak wyglądała normalność? Jeżeli rzeczywiście tak było, pragnął jej z całego serca. Miał nadzieję, że ten chłopak obok pomoże mu ją osiągnąć, bo przecież wiele musi zmienić. Doskonale sobie zdaje sprawę z tego, że jego samego nie można zaliczyć do grona ludzi normalnych. Może właśnie dlatego tak do siebie pasowali? W końcu obaj byli na swój sposób inni. W pewnym momencie Collins złapał w dłoń naszyjnik od matki przez chwilę go obserwując. Teraz dopiero zaczynał rozumieć w pełni jej słowa wypowiedziane w momencie, kiedy mu go dawała.